🐈 Nikt Mnie Nie Zmuszał Sam Tego Chciałem

Nikt cię nie zmuszał do ślubu. Nie waż się rozwodzić i hańbić rodziny!” Nie mam wsparcia ze strony mamy, ani siostry, na wszystko mają tę samą odpowiedź – bądź cierpliwa, wszyscy tak żyją.
nikt cię nie zmusza do Definicja w słowniku polski Przykłady – Nie, Evo, mówię tylko, że nikt cię nie zmusza do dołączenia do tej grupy. - Przypominam, że nikt cię nie zmuszał do wybrania tego zawodu - rzuciła, odwracając się do niej plecami. Literature – Nikt cię nie zmusza do tego, abyś tu mieszkał. Literature Nikt cię nie zmuszał do przyznania się. Nikt cię nie zmusza do tego. Nikt cię nie zmusza do nastawiania budzika ani zrywania się rano. Literature Nikt cię nie zmusza do czytania tego bloga, MadMabel! Literature Nikt cię nie zmusza do przychodzenia tutaj. Nikt cię nie zmuszał do chrztu. Nikt cię nie zmuszał do chrztu opensubtitles2 Nikt cię nie zmuszał do rozmowy z NUMA Literature Nikt cię nie zmuszał do pracy tutaj. – wysyczałam. – Nikt cię nie zmuszał do robienia tych wszystkich rzeczy. Literature - Nie, Evo, mówię tylko, że nikt cię nie zmusza do dołączenia do tej grupy. Literature Nikt cię nie zmusza do oddania iPada. – Nikt cię nie zmuszał do pojedynku, Haynesworth. Literature Nikt cię nie zmusza do rozmowy ze mną opensubtitles2 - Nikt cię nie zmusza do współpracowania ze mną. Literature Dostępne tłumaczenia Autorzy
Tłumaczenia w kontekście hasła "Nikt nie zmuszał" z polskiego na angielski od Reverso Context: Pozywasz NFL, gdy nikt nie zmuszał cię do gry w piłkę nożną.
Rozkminy ciąg dalszy, czyli mitingowe przemyślenia, czyli moi wrogowie, czyli początek abstynencji i Jasiowa przekora. Od wielu lat była żona (niech będzie Cecylia) gderała (tak wtedy myślałem) w kwestii mojego "piwkowania". A że za dużo, a że za często itp. Woda na młyn alkoholowej choroby. Że ja mam problem?! Przecież wszyscy po pracy piją piwo. Wszyscy na weekend spożywają alkohol. Po to jest weekend żeby się wyluzować. Dwanaście lub trzynaście lat temu straciłem prawko na rok za jazdę pod wpływem. Cecylia - wróg nr. 1 po konsultacji ze mną umówiła mnie na wizytę w Centrum Pomocy Kryzysowej. Poszedłem, pogadałem. Zakłamanie, nieszczerość, mechanizm iluzji i zaprzeczeń pomogły mi zrobić z siebie ofiarę systemu i ominąć szerokim łukiem myśli o terapii, czy chorobie w ogóle. I tak bujałem się w zakłamaniu do początku tego roku. Między wierszami, bo oczywiście nie wprost poprosiłem Cecylię o pomoc. Odmówiła. Powiedziała, że nie chce ze mną o tym gadać i tu pojawił się Jaś ze swoją przekorą. Acha, nie chcesz mi pomóc, to zrobię Ci na złość i sam sobie poradzę. W połowie lutego Cecylia wyprowadziła się z sypialni (to była formalność, bo od 2017 roku nic między nami nie było). To była dla mnie dodatkowa motywacja. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale Cecylia była dla mnie gigantycznym wyzwalaczem. Nie byłem w stanie funkcjonować w jej pobliżu na trzeźwo. Jej zaborcza "miłość" i chorobliwa zazdrość były udręką. W marcu przypomniałem sobie o wizytówce z Centrum Pomocy Kryzysowej i zadzwoniłem z niewielką wiarą, że numer jest aktualny. Był. Umówiłem się na spotkanie. Poszedłem na spotkanie. Po rozmowie Pan stwierdził, że tu mi już nie pomogą i nakazał iść do poradni od uzależnień. Nie. Nie zasugerował, nie doradził. Nakazał! Nie jutro, nie za godzinę. Teraz! Pojechałem, wyszukując oczywiście tysiąc powodów ,żeby tam nie dotrzeć. Pocałowałem klamkę, bo rejestracja tylko telefoniczna (covid). Spisałem numer, ale oczywiście nie zadzwoniłem od razu, tylko po powrocie do domu. Nikt nie odebrał. Czyli nie jest ze mną źle skoro opatrzność tak chce. Dla pewności zadzwoniłem drugi raz. Opatrzność potwierdziła. Nikt nie odebrał. Dwie godziny później zadzwonił telefon z poradni. Byłem dwunasty w kolejce, szacunkowy czas oczekiwania to trzy miesiące. Czyli nie jest ze mną źle skoro opatrzność tak chce. Po miesiącu jednak zadzwoniłem. Dla pewności. Nikt nie odebrał, ale pól godziny później oddzwoniono. Awansowałem o pięć oczek. W pierwszym tygodniu maja telefon z poradni (opatrzność zmieniła zdanie?), za tydzień wizyta. No i tu już skończyły się moje argumenty. Poszedłem, pogadałem, oczywiście wszystko w mechanizmach iluzji i zaprzeczeń, ale już ze sporą dawką strachu, że jednak jestem chory. Dostałem do poczytania i podpisania kontrakt na terapię opiewający na dwa lata, zalecenie pójścia na grupę terapeutyczną i termin kolejnej wizyty za tydzień. Broniłem się przed grupą, bo jak to? Nie no grupa?! Obcy ludzie i mam mówić, że jestem chory, a przecież... a może jednak... nie no, nie jestem... ale kontrakt dostałem... Poszedłem, bo przecież jeśli nie jestem chory, to mnie wygonią. To jest doskonała myśl . Nie wygonili... ups... Po trzech tygodniach abstynencji zapiłem i tylko czas i miejsce uchroniły mnie przed ciągiem alkoholowym. Wstyd było się przyznać na grupie i nawet myślałem żeby nie mówić, bo przecież nikt z grupy nie mógł mnie widzieć w Częstochowie w środku nocy. Postawiłem jednak na szczerość. Nie było hejtu, nie było krytyki, tylko bardzo konstruktywne informacje zwrotne. A gdzie w tym wszystkim moi wrogowie? W trakcie picia byli nimi wszyscy, którzy sugerowali, że mam problem. Największym jestem ja sam. Pacjent zero. Wciąż szukam usprawiedliwienia i winy poza sobą, ale nikt mnie nie zmuszał do picia w samotności, do picia po kryjomu. Przyczyny leżą pewnie wszędzie i gdybym miał tamte lata, a ten rozum... Gdybanie nie poprawia mi samopoczucia. Było minęło, może terapia odkryje przyczynę, która leży pewnie głęboko w dzieciństwie, w tragicznej śmierci brata, chlaniu ojca... A Jasiowa przekora jest w każdym zakątku mojego umysłu. Ja wiem, że muszę naprawić ten zawias w szafce i Cecylia nie musi mi tego powtarzać co pół roku. Na razie tak mam i w zmianie tego paradoksalnie pomaga mi alkoholizm. Na grupie, na mitingach nie mówią mi co mam robić, a ja nauczyłem się słyszeć ludzi, a nie tylko ich słuchać. By dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd. S. J. Lec Michał, alkoholik Za tę wiadomość podziękował(a): ursa, szekla, Tsubasano, jerzak, Alchemia, darek70, Alex75, marcin, Teo70, Krysia 1967, Romek83, Milka, em85 Tłumaczenia w kontekście hasła "nikt nie będzie zmuszał" z polskiego na angielski od Reverso Context: Jak mówił, "możemy być pewni, że od tego czasu nikt nie będzie zmuszał nas do przyjmowania uchodźców". 09 stycznia 2022, 8:54 Oglądasz Dawid Tomala mistrzem olimpijskim. Emocje komentatorów EurosportuDawid Tomala mistrzem olimpijskim. Emocje komentatorów... | Dawid Tomala mistrzem olimpijskim w chodzie na 50 km. Emocje komentatorów więcej wideo »Grzegorz Tomala o współpracy z Dawidem Video: tvn24 Grzegorz Tomala o współpracy z DawidemGrzegorz Tomala na antenie więcej wideo »Tokio. Lekkoatletyka. Dawid Tomala po zdobyciu olimpijskiego... Video: Eurosport Tokio. Lekkoatletyka. Dawid Tomala po zdobyciu olimpijskiego...Rozmowa sensacyjnego złotego medalisty olimpijskiego w chodzie na 50 km Dawida Tomali z więcej wideo »Tokio. Lekkoatletyka: rozmowa z Dawidem Tomalą po odebraniu... Video: Eurosport Tokio. Lekkoatletyka: rozmowa z Dawidem Tomalą po odebraniu...Tokio. Lekkoatletyka: rozmowa z Dawidem Tomalą po odebraniu złotego medaluzobacz więcej wideo »Tokio. Rozmowa z Dawidem Tomalą po powrocie z igrzysk Video: Eurosport Tokio. Rozmowa z Dawidem Tomalą po powrocie z igrzyskTokio. Rozmowa z Dawidem Tomalą po powrocie z igrzyskzobacz więcej wideo »Dawid Tomala sprawił wielką sensację igrzysk w Tokio Foto: Getty Images | Video: tvn24 Nie niespodzianka, a sensacja. Na przełożonych z roku 2020 na 2021 igrzyskach olimpijskich Dawid Tomala pomaszerował po złoto na morderczym dystansie 50 km. Dokonał tego, choć był w tej specjalności żółtodziobem, a kilka miesięcy wcześniej jako robotnik zasuwał na budowie. - Po robocie wracałem do domu i w sekundę zasypiałem. Budziłem się po piętnastu albo trzydziestu minutach, różnie. I na trening - opowiada chodziarz w rozmowie z Szaleństwo, które na niego spadło, nie ustaje. Trwa w najlepsze. Na rozmowę umawiamy się późnym wieczorem. Wcześniej mistrz czasu nie ma, rano dnia następnego też go nie znajdzie. Przeprasza, ale po powrocie z Japonii tak to mniej więcej KAZIMIERCZAK: To 50 km, ten ogrom drogi do pokonania, jest dla organizmu większym wyzwaniem fizycznym czy psychicznym? Wykańczające musi być to odliczanie do TOMALA: Psychiczne obciążenie jest ogromne, zdecydowanie tak, ale nie zapominaj, że ja w życiu wystartowałem tylko w dwóch zapominam, no skąd. Obie mistrzostwa Polski 2021 i igrzyska. Przeżyłem, to najważniejsze. Wiesz co... To jest wykańczające i fizycznie, i psychicznie, zależy od momentu na trasie. W Japonii byłem doskonale przygotowany, świetnie się bawiłem, tak to muszę określić. Cieszyłem się, że tam jestem. A przede wszystkim nikt na mnie nie liczył, nikt nie miał wobec mnie żadnych się, że to sytuacja właściwie że tak. Miałem spokojną głowę. Mogłem tam tylko wygrać, do stracenia nie miałem nic. I wszystko zagrało. Ok, pod koniec było już ciężko, nawet bardzo. Nogi odmawiały posłuszeństwa, nie chciały iść, więc walczyłem bardziej głową i serduchem. Wmówiłem sobie, że dam Wideo: Eurosport Tokio. Lekkoatletyka. Dawid Tomala po zdobyciu olimpijskiego złota w chodzie na 50 kmA widziałeś już to złoto, które miałeś w zasięgu ręki? Było tak blisko, a wciąż tak czasie całej pięćdziesiątki tylko raz pomyślałem, że złoto jest moje. I tak samo jak szybko ta myśl przyszła, tak samo szybko odleciała. Odrzuciłem ją. To było w okolicach 35 kilometra, szmat drogi był jeszcze przede obawiałeś się tych ostatnich kilometrów - że organizm nie wytrzyma, że kryzys jednak nadejdzie?Bałem się tempa, którym uciekałem rywalom, bo było naprawdę bardzo je narzuciłeś, nikt cię do takiego tempa nie sobie w miarę spokojnie i miałem już tego dosyć. Chciałem szybciej, wiedziałem, że mnie na to stać. I ruszyłem, nie oglądając się za siebie. Fajnie było, do nikogo nie musiałem się dostosowywać. Pomyślałem nawet, że trzeba zwolnić, że rywalom już uciekłem i przewaga jest wystarczająca. A potem okazało się, że jeszcze przyspieszyłem, tak mnie nogi niosły. Źródło: Getty Images Dawid Tomala narzucił niesamowite tempo Dwa starty na 50 km, dwa zwycięstwa, w tym olimpijskie złoto. Dlaczego latami nie stawiałeś na ten dystans? Przerażało mnie te 50 km, taka jest prawda. To ponad dwa razy więcej od 20 km, które zawsze chodziłem. Jakiś kosmos, z którym kiedyś być może się zmierzę - tak na to patrzyłem. Zresztą dystans to jedno, drugie to czas - idzie się przecież przez prawie cztery godziny. Wielkie miewacie na trasie, jak maratończycy, luki w pamięci, z tej koncentracji, z tego zmęczenia. Nie pamiętasz na mecie niektórych fragmentów rywalizacji? A wiesz, że bardzo często miałem tak na dwudziestkach. Z tego olimpijskiego startu pamiętam wszystko, tak mi się wydaje. Na pewno jeszcze raz - wychodzi na to, że jesteś stworzony do 50 km, a nie 20. No tak, tak to wygląda. Żeby było ciekawiej teraz będę się przestawiał na 35 zła wiadomość jest taka, że 50 km z programu olimpijskiego po igrzyskach w Tokio jest duże, bo tak naprawdę nikt nie wie, co teraz będzie. Na mistrzostwach świata w 2022 roku planowane jest 35 km, a na igrzyskach w Paryżu - tu oficjalnych informacji wciąż nie ma. A między tymi dystansami jest przepaść, zwłaszcza tempowa. Na pięćdziesiątkę kilometr pokonywałem mniej więcej w 4 minuty 38 sekund, na 35 będę chodził w około 4,15. Ogromna Wideo: Eurosport Tokio. Rozmowa z Dawidem Tomalą po powrocie z igrzyskRobi wrażenie, dla maratończyka amatora 5 minut na kilometr to bardzo dobry wiem, dużo osób mi mówi, że chodzę szybciej niż oni biegają. Ja biegać też bardzo lubię. I miałem zostać biegaczem, jak tata. Z bratem często ganialiśmy po całej wyjaśnij, dlaczego zostałeś chodziarzem, a nie z okolic Tychów, mój dom rodzinny jest we wsi Bojszowy. Z 5 km obok, w Bieruniu, powstał kiedyś klub UKS Maraton skąd Korzeniowski w Bieruniu?Po zakończeniu kariery Robert postanowił, że otworzy sieć klubów sygnowanych swoim nazwiskiem. Dokładnie tej sprawy nie znam, ale z tego, co wiem, powstawały w całej Polsce. Jeden w Bieruniu, gdzie trenerką została jego koleżanka, była chodziarka, pani Katarzyna zaproponował mi ten klub, a ja się zgodziłem, bo miałem tam biegać. Okazało się, że sekcja biegania jest jednak słaba, za to chodu - mocna, na poziomie mistrzostw Polski, które wtedy były dla mnie abstrakcją. Jak dzisiaj olimpijskie przyjechał do nas kilka razy, pewnie, że to pamiętam. Takie spotkania były dla mnie wręcz szokujące, z nim i z innymi olimpijczykami. No szok. Źródło: Getty Images Olimpijski medal zostanie zlicytowanyZłoto, choć je masz, nazywasz abstrakcją. Spotkania z Korzeniowskim - szokiem. A jesteś jednym z nich, tych właśnie nie do końca w to wierzę, cały czas nie zdaję sobie chyba sprawy z tego, jak wielkim osiągnięciem jest ten medal. Ten nieosiągalny Święty Graal świata sportu. Nie myślę o tym za dużo. Nie uważam się za jakiegoś supersportowca. Spokojnie sobie żyję, wróciłem do rodzinnego domu i tu jest mi najlepiej. Piętro stało puste, bo dziadkowie niestety odeszli. A dziadek miał kiedyś gospodarstwo, przez jakiś czas był nawet jedynym na Śląsku hodowcą owiec i baranów, taka ciekawostka. Niczego mi tu nie gdzie? W lesie, w ciszy i spokoju?Nie, nie, na asfalcie, więc chodzę wszystkimi okolicznymi szosami. Niekiedy do Tychów, z 12 km w jedną można cię spotkać w drodze, jak Zbigniewa Bródkę, który ze swoich Domaniewic do pracy w Łowiczu potrafił się wybrać na rolkach?Tak, oczywiście. Ludzie różnie reagują. Kibicują, pozdrawiają, a przeważnie krzyczą za mną "Korzeniowski". Śmiesznie bywa, bo bywa i tak, że idąc, wyprzedzam jakiegoś rowerzystę, który potem się spina i zaczynamy po igrzyskach jeździłem sobie po Warszawie hulajnogą elektryczną i byłem bardzo zdzwiony, bo jakiś starszy pan mnie rozpoznał, pogratulował i przepuścił przodem. Tak w ogóle to mam wrażenie, że ludzie po trzydziestce, nie mówiąc już o starszych, znacznie bardziej interesują się sportem od co ty robiłeś w Warszawie na hulajnodze?Wiesz co, tak sobie jeździłem, bez celu. Piękna pogoda była, to mówię "trochę sobie pośmigam". Lubię to, na rowerze też. Niedawno pojawiła się informacja, że medalistki mistrzostw Polski w łyżwiarstwie figurowym dostały w nagrodę rajstopy. Za medale mistrzostw Polski w chodzie w 95 procentach nie ma proste pytanie - dlaczego to robisz? Dlaczego w świątek, piątek idziesz na trening?Odpowiedź też będzie prosta - bo lubię rywalizację. Lubię walczyć i sprawdzać się z najlepszymi na świecie. Zawsze musiałem wygrywać, we wszystkim - w piłce, w bieganiu, na rowerze. Jak nie szło, to wjeżdżałem z buta. Wiem, że brzmi to nieładnie, ale tak rywalizacją, musiałeś jednak pracować, bo z chodu byś nie wyżył. Skończyłem wychowanie fizyczne, a studiowałem jeszcze fizjoterapię, byłem więc nauczycielem WF-u, trenerem przygotowania motorycznego i masażystą, miedzy innymi siatkarzy MKS-u Będzin. Ale to kiedyś, bo w 2021 roku wszystko podporządkowałem już jest jeszcze ta historia z twoją pracą na było w listopadzie i grudniu kawał czasu przed igrzyskami. Jak dawałeś radę trenować? Jak i kiedy?To była firma budowlana znajomego, specjalizująca się w przewiertach, we wzmacnianiu dróg, tego typu sprawy. Pracowałem normalnie na placu - na suwnicy, na koparce, na wózku widłowym, co było trzeba. Kiedy przyjeżdżała ciężarówka, rozładowywałem lub ładowałem ciężki sprzęt, na przykład. Zmiana trwała od 6 do 14. Po robocie wracałem do domu i w sekundę zasypiałem. Budziłem się po 15 albo 30 minutach, różnie. I na trening. Spać chodziłem przed 22. Jakoś to wszystko się miesięcy później zostałeś mistrzem olimpijskim. Nieprawdopodobne. Po igrzyskach, mam nadzieję, na budowę już nie wrócisz? Nie musisz tego robić?Nie, chyba że kiedyś założę własną firmę. Oficjalną nagrodą za złoto było 120 tys. złotych, pieniądze, jakich nigdy nie widziałem. Mam stypendium, mam też sponsora. A niedawno zostałem jeszcze Ambasadorem Stadionu Śląskiego, co też ma przełożenie na sprawy finansowe. Sytuacja jest zatem zupełnie inna. A mogę mieć jeszcze prośbę, bardzo dla mnie ważną?Pewnie. mój złoty medal jest licytowany, pieniądze potrzebne są dla 12-letniego Kacperka, by mógł samodzielnie chodzić. A 9 stycznia rusza fundacja ToMali Zwycięzcy, mająca pomagać niepełnosprawnym dzieciom i dzieciom z domów dziecka. Szczegóły można znaleźć w moich mediach społecznościowych. Autor: Rafał Kazimierczak / Źródło: Zobacz równieżKlęska Polaków. Gorzkie słowa trenera"Grożono mi śmiercią. Mówili, że przyjdą po rodzinę" Ciężkie chwile byłego dyrektora wyścigowego Formuły 1. Smutne miny Polaków w Vojens. "Nie mogliśmy zrobić nic więcej" Polscy żużlowcy zajęli dopiero szóste miejsce w drużynowych mistrzostwach świata w duńskim Vojens. Faworytka Tour de France pokazała moc. Niewiadoma utrzymała miejsce na podium Pierwszy typowo górski odcinek tej edycji wyścigu odcisnął wyraźne piętno na klasyfikacji generalnej. Xavi nie panikuje w sprawie "Lewego". "Prędzej czy później to nastąpi" Trener piłkarzy Barcelony Xavi jest zadowolony z dotychczasowej postawy Polaka. Lewandowski uderza w Bayern: powiedziano wiele kłamstw na mój temat Polak w długim wywiadzie dla ESPN rozlicza się ze swoim byłym klubem. Chwalińska zatrzymana w deblu. Tytuł wciąż może trafić w polskie ręce Polska tenisistka w parze z Jesiką Maleckovą zakończyła udział w grze podwójnej na etapie półfinału. Ronaldo wraca. "Król wystąpi" Portugalczyk zapowiedział, że zagra w niedzielę. Lewandowski na najsłynniejszym placu w USA Barcelona czyni wszystko, by transfer Polaka okazał się nie tylko sportowym sukcesem. Pomagał uchodźcom z docenił kibica o wielkim sercu Paul Stratton został nagrodzony podczas towarzyskiego meczu z Dynamem Kijów. Reprezentantka Polski zagra w angielskiej elicie Nikola Karczewska została nową piłkarką angielskiego Tottenhamu Hotspur. W zeszłym sezonie 13-krotna reprezentantka Polski występowała we francuskim FC Fleury 91, z którym wywalczyła awans do najbliższej edycji Ligi Mistrzów. Świątek pokonana, ale Warszawie pożegnała ją owacje Polska liderka światowego rankingu odpadła w ćwierćfinale turnieju w Warszawie, ale kibice nie mają jej tego za złe. Świątek ma czas do namysłu. "Nie wiem, czy w przyszłym roku też tu zagram" Niespodziewanie szybko - tak z turnieju WTA w Warszawie odpadła Iga Świątek. Powalczą o tytuł u siebie. Kawa i Rosolska w finale turnieju w Warszawie W półfinale pokonały gruzińsko-szwajcarską parę Natela Dzalamidze - Viktorija Golubic. Spektakularna klęska drugiej rakiety świata. Tak Świątek nie dogoni Estonka Anett Kontaveit nie będzie miło wspominać piątkowego meczu z Rosjanką Anastasią Potapową. Tour de France 2022Ranking tenisistekRanking tenisistówSłownik pojęć tenisowychGrupy mundialu 2022Godziny meczów PolakówKatar (gospodarz)Azja: Iran, Korea Południowa, Japonia, Arabia Saudyjska, AustraliaAfryka: Ghana, Senegal, Maroko, Tunezja, KamerunEuropa: Niemcy, Dania, Francja, Belgia, Chorwacja, Hiszpania, Serbia, Anglia, Szwajcaria, Holandia, Polska, Portugalia, WaliaAmeryka Płd.: Brazylia, Argentyna, Ekwador, UrugwajCONCACAF: Kanada, Meksyk, USA, KostarykaSpeedway GP 2022Wszystko o wspinaczcePIĄTEK, 29 LIPCAPiast0:1ZagłębieCracovia3:0LegiaSOBOTA, 30 LIPCARadomiak0:3GórnikMiedź1:2WartaNIEDZIELA, 31 1 2022/ Płock267-03Stal Mielec243-14Śląsk242-15Legia 343-46Zagłębie Lubin341-27Górnik233-28Widzew 233-29Raków Częstochowa131-010Pogoń233-311Jagiellonia 232-212Warta Poznań332-613Radomiak Radom322-514Miedź212-315Korona211-316Lech100-217Piast200-318Lechia100-3#Zawodnik (kraj)Wynik (w pkt) Lindvik (Norwegia)455, Sato (Japonia)446, Prevc (Słowenia)438, Zajc (Słowenia)437, Lanisek (Słowenia)435, Jelar (Słowenia)435, Prevc (Słowenia)425, Kobayashi (Japonia)423, Kubacki (Polska)422, Hayboeck (Austria)427,1... Żyła (Polska)41914. Kamil Stoch (Polska)416, 1355, (kraj) Kobayashi (Japonia) Geiger (Niemcy) Lindvik (Norwegia) Egner Granerud (Norwegia) Kraft (Austria) Eisenbichler (Niemcy) Lanisek (Słowenia) Zajc (Słowenia) Hoerl (Austria) Prevc (Słowenia)657... Żyła (Polska) Stoch (Polska) Kubacki (Polska) Wąsek (Polska) Wolny (Polska) Stękała (Polska)1966. Aleksander Zniszczoł (Polska) Hula (Polska)4datamiejscekonkurs Tagiłindywidualny lotyLindvikWideo»"Nie chciałam być ładną siatkarką, chciałam być dobrą"Urszula Radwańska: tata bajek na dobranoc nie czytałKozakiewicz: mamie ojciec wybił zęby po ślubie, bił ją i nasKowalczyk: relacje z Bjoergen? Skinienie głowy, tylko tyle"To ja jestem Fortuna. Nie piję 18 lat, nie palę 12"Małysz, jakiego nie znacie

Tłumaczenia w kontekście hasła "zmuszał do tego" z polskiego na niemiecki od Reverso Context: Nikt go nie zmuszał do tego prawda? Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate

no one forced Jeśli to coś warte, nikt nie zmuszał Sary do zrobienia tego, co zrobiła. You know, for what it's worth, no one forced Sara to do what she did. Pozywasz NFL, gdy nikt nie zmuszał cię do gry w piłkę nożną. Suing the NFL when no one forced you to play football. nobody forced Ale ciebie nikt nie zmuszał do gry na dwie strony. But nobody forced you to play both sides. Tak jak mnie nikt nie zmuszał, żebym szedł do Algerii! The same way nobody forced me to go to Algeria! nobody made Tamtej nocy nikt nie zmuszał mnie do niczego. Nobody made me do anything that night. Nikt nie zmuszał cię, abyś sprzedawał broń terrorystom. Nobody made you sell guns to terrorists, either. More translations in context: no one made ...See how “nikt nie zmuszał” is translated from Polish to English with more examples in context

– I to z tego powodu ominął mnie seks? – Nie, ominęło panią rozczarowanie. Nie chciałem, żeby kochała się. pani z nim, myśląc przez cały czas o kimś innym. – Zniżył głos i szepnął mi. do ucha: – Wyglądał na stażystę, a oboje wiemy, że to nie pani typ. – Odsunął się i przygniótł mnie swoim gorącym spojrzeniem.
Synowie wielkich piłkarzy niejednokrotnie próbują iść w ślady sławnych ojców. Wychodzi bardzo różnie: Erling Haaland jest na najlepszej drodze, by po wielokroć przebić ojca, Paolo Maldini nie musiał mieć żadnych kompleksów przed Cesare, ale taki George Weah Jr mimo szkolenia w PSG nie osiągnął nic, Enzo Zidane zamiast rządzić Królewskimi, kopie się w Polsce ciekawym przypadkiem jest rodzina Domarskich. Rafał, syn strzelca legendarnej bramki na Wembley, był nawet w pewnym momencie rewelacją ligi i miał ofertę z Legii Warszawa. Niestety, jego karierę w wieku 24 lata poskładały tym czy cień sławnego ojca pomaga czy przeszkadza. O tym jak jego tata próbował ujmować presji, ale też zaszczepiać odpowiedzialność. O Stali Mielec z czasów, gdy organizacyjnie nie trzymało się tam kupy nic, o walce o piłkę, o kryzysie, gdy nie mógł jej już więcej DOMARSKI: Mecze taty znałem z telewizji. Jak mnie zaczęła interesować piłka, tata był już w Chicago, grając w tamtejszej Wiśle. Wszystkie decyzje, że idę na piłkę, na treningi do Stali Rzeszów, podejmowała było dorastać z ojcem na odległość?Na pewno, widywałem go w TV. Brakowało go, ale taki miał zawód, rozumiałem to. Przynajmniej raz w tygodniu były rozmowy telefoniczne, widywaliśmy się na święta, czasem wracał na tydzień, czasem na miesiąc. Wtedy, gdy był w domu, chciałem z nim spędzać każdą pan od taty jakiś prezent z Ameryki, który był chlubą dzieciństwa?Dostałem dres Adidasa z Wisły Chicago, mam do dzisiaj jego zdjęcia. Dostałem też korki pomarańczowe, spałem w nich nawet. U nas jeszcze długo takich nie pierwszy raz zobaczył pan bramkę taty na Wembley?Przy okazji jakiejś rocznicy. Minęło parę lat nim uświadomiłem sobie jak ważną bramkę tata odczuwalny ten cień taty za pana plecami?Tak, cały czas. Czy w szkole, nawet nauczyciele i dyrekcja, czy stawiając pierwsze kroki w piłce, wszędzie gdzieś odczuwało się: a, to ty jesteś synem Jana czy przeszkadzało?Do pewnego czasu było to miłe. Człowiek był i jest dumny z osiągnięć ojca. Ale w niektórych momentach nie pomagało. Może łatwiej było nawiązać mi kontakt z ludźmi, łatwiej było coś załatwić, ale zawsze było też porównanie. Byłem ledwie trampkarzem, a na każdym kroku czułem, że oceniają mnie przez pryzmat ojca. Ciężko mi z tym było początkowo. Zagrałem dobrze, strzeliłem, a i tak słyszałem:– A, ty to syn Jana Domarskiego? Ojciec jest się czasami, jakby każdy próbował mi wrzucić kamyczek do ogródka. Później uświadomiłem sobie, że nie mam na to wpływu, że tak będzie zawsze i jedyne co mogę zrobić, to się z tym byłem już zawodowcem, żartowałem z tego. Na przykład na kolejne pytanie dziennikarza odpowiadałem:– Jestem zdecydowanie też taka historia w Stali, że rzeszowski dziennikarz zaszedł mi za skórę. W tamtych czasach w gazecie, w której pracował, podawano wyniki z najróżniejszych lig. Dziennikarze wiedzieli, że ja i tata chodzimy na mecze, że wiemy co w trawie piszczy. Jak takiego zapamiętałem ze złej strony, wiedziałem, że na meczu nie był, podawałem mu zły wynik i tak szło to do koledzy z szatni jak do pana podchodzili? Problemem synów znanych piłkarzy jest często to, że według towarzyszy z boiska są forowani. Sebastian Mila, nawet gdy dostał powołanie do kadry juniorskiego rocznika, słyszał tylko: a, bo jesteś synem dawali tego poznać po sobie, ale dochodziły do mnie takie głosy, że jest mi łatwiej, że jak jest turniej, a ja dostaję nagrodę dla najlepszego zawodnika, to wielu pod nosem mówi niejedno. Jedyne co mogłem zrobić, to w następnym meczu i następnym turnieju udowodnić, że na nagrodę zasłużyłem. Bolało czasami, ale z każdym dniem byłem w domu presja, by został pan piłkarzem?Nigdy. Ze strony ojca nie było żadnego pan alternatywny pomysł na życie czy zawsze liczył się tylko futbol?Nie miałem dylematu, nic innego mnie nie interesowało. Boisko było dla mnie wszystkim. Ale początki nie były łatwe, ponieważ w momencie, kiedy byłem rocznikiem komunijnym, wpadłem pod auto. Graliśmy na podwórku – wtedy grało się „na ławkach” – piłka przeleciała na drugą stronę, ja nie patrząc pobiegłem za nią i stało poważne złamanie nogi. Wdała się też gangrena. Było zagrożenie amputacji. Wyciągnięto mnie ze szpitala w Rzeszowie i ratowali mnie w Piekarach Śląskich. Czekało mnie 9-12 operacji. Dziewięć miesięcy spędziłem bez rodziców. Na oddziale był zakaz ich wstępu, tylko wizyty gościnne. Pamiętam zazdrość, bo inne dzieci, jak pochodziły z Piekar, to chociaż rodzice podchodzili pod okno i jakiś ten kontakt codzienny jednak był. Ja widywałem swoich może raz na tydzień, robiliście dziewięć miesięcy na oddziale?Mieliśmy normalnie szkołę, nauczyciele przychodzili na oddział. Poza tym dużo graliśmy w karty. Na mundial w Hiszpanii dostałem od taty mały czerwony telewizorek. To była wielka radość. Pamiętam, była na oddziale duża dyscyplina, o 21 zaczynała się cisza nocna, ale ordynator pozwolił mecz z Peru, który zaczynał się później, obejrzeć ze starszymi się pan czuł, gdy pierwszy raz po wyjściu ze szpitala zagrał mecz?Radość duża, ale i kłopoty. W nodze zbierała się ropa. Owijałem ją bandażem, żeby trener nie widział. Czasami nie mogłem zginać nogi. Tak to się objawiało, co trzy miesiące, co pół roku, wykwitała ropna gała i musiałem iść do szpitala, gdzie zakładali mi drenaż. W końcu pewien lekarz powiedział mi, że muszę wzmocnić nogę. Zacząłem więc dodatkowo biegać. Wstawałem z samego rana, przed szkołą, by zrobić przebieżkę. Poza tym również rower, boisko… I faktycznie, to pomogło. Choć wątpię, by tamten lekarz był takim optymistą, gdybym mu powiedział, że chcę uprawiać sport wyczynowo. Chciał raczej bym normalnie którym momencie pana tata wrócił z USA do Polski?Jak byłem w trampkarzach. Ojciec przychodził na wszystkie moje mecze. To było bardzo mobilizujące. Nigdy nie zasiadał gdzieś blisko, często siedział sobie w samochodzie i stamtąd oglądał, ale ja zawsze go widziałem. Podpowiedzi nie było, chyba, że tego chciałem. Dopiero jak go spytałem, wtedy ocenił. Ale starał się ujmować mi ojca, która zapadła panu w pamięć?Najbardziej zapadł mi w w pamięć… jej brak. Gdy miałem swój najlepszy sezon w Mielcu, skontaktowała się ze mną Legia Warszawa. To był sezon 94/95, czas Legii idącej na mistrza, później grającej w Lidze Mistrzów. Nie byłbym rzecz jasna pierwszym napastnikiem, raczej trzecim, młodym uczącym się, ale jednak w bardzo mocnej telefon z informacją, że jest zainteresowanie, zapytali, czy mogą do mnie przyjechać, oczywiście zgodziłem się. Sytuacja była postawiona tak, że mam dwie godziny na decyzję i jeśli jestem na tak, od razu jadę na zgrupowanie. Wtedy zadałem ojcu pytanie: co mam robić? Czy zostać jeszcze w Mielcu, gdzie wszystko się układało? On odpowiedział:– Synu, to twoje życie i twoja decyzja. Żebyś kiedyś nie mówił, że podjąłem ją za ciebie i zrobiłem to w Mielcu. Uznałem, że mam jeszcze czas. Jak dziś przyjechali, to czemu mają nie przyjechać też jutro, za pół roku, za rok, gdy będę gotowy? Zależało mi też, żeby odpłacić się Stali, która wyciągnęła mnie z Rzeszowa i dała zagrać w Ekstraklasie. Ale pewne szanse pojawiają się raz w życiu. Przez pewien czas byłem nawet zły na tatę, że tak mi powiedział, ale po latach zrozumiałem, że miał rację. Uczył mnie odpowiedzialności za życiowe wybory. Każdy ma swoje życie, nikt go za nas nie przeżyje, nawet jeśli popełni błędy, to lepiej, żeby były własne niż pan czasem tej decyzji?Żałować to za mocne słowo. Ale myślę, że jakbym miał drugą szansę, to bym podjął inną decyzję. Może nawet jakbym miał 2-3 dni na przemyślenie wtedy wszystkiego, też bym podjął inną jakaś porada życiowa, którą jednak pan otrzymał i zapadła w pamięć?Być sobą. Nie udawać kogoś, kim się nie piłkarsko często pana warsztat był szlifowany z tatą?Nigdy nie powiedział mi co zmienić, ani co ulepszyć, chyba, że otwarcie o to spytałem. Najczęściej jednak powtarzał:– Synu, jeśli uważasz, że dałeś z siebie wszystko, to jest dobrze. Ale jeśli czułeś, że zrobiłeś coś źle, to więcej tego nie jak żywcem z Kazimierza przy jakiejś okazji narzekałem:– Tato, tyle człowiek daje z siebie, a nie zawsze są Synu, wybrałeś sport drużynowy. Nie zawsze indywidualnie będziesz usatysfakcjonowany. Dużo może być czynników, że akurat nie będzie sukcesów. Ale ty masz zawsze mieć poczucie, że dałeś co tylko mogłeś, że nie masz do siebie pretensji. Jeśli wracasz do domu i czułeś, że mogłeś dać więcej, ale tego nie zrobiłeś, rezygnuj ze pan wychowankiem Stali Rzeszów, tu debiutował w seniorskiej ze swoją klasą szkolny turniej, dostaliśmy zaproszenie do Stali, tak to już poszło. Pamiętam, że debiutowałem w Stali jako nastolatek, od razu w pierwszym składzie. Była taka sytuacja, że trener Zbigniew Gnida zwołał chłopaków z zespołu i pytał w szatni wprost, bo sam miał dylemat.– Chłopaki, albo młody, albo mnie było zaskoczeniem, że zrobił to przy wszystkich. Ale zespół tego dnia postawił na młodego, czyli na mnie. Strzeliłem i wygraliśmy, wydaje mi się, że był to mecz z Borutą Zgierz. Gdybyśmy nie wygrali, trener Gnida nie odzywałby się przez trzy dni do nikogo, nienawidził podjęła pana szatnia? Wtedy stosunki między starszyzną a młodymi były w stali taki trener bramkarzy, Mieczysław Kruk. Bardzo pomagał młodym. Przyszliśmy przed treningiem, to mówił:– Chodźcie chłopaki, szliśmy na bramkę, która stała na piasku, specjalne miejsce do treningu bramkarzy, a tam strzelaliśmy na przykład pierwszemu bramkarzowi, co dla juniora było przeżyciem. W Stali było też fajne, to że zawsze najlepszych sześciu juniorów dostawało „awans” na środową gierkę z seniorami. Tu jak wpadłeś w oko, miałeś szansę przyjść na kolejny trening. Działało Stanisława Skiby Stal Rzeszów miała ogromną szansę na awans do Ekstraklasy, choć na finiszu nie dostawaliśmy już żadnych pieniędzy, a trenowaliśmy sami. Ta bieda i kłopoty jednak nas spajały, byliśmy monolitem, kto nie miał, to zawsze od kogoś pożyczył. Pamiętam, graliśmy z Siarką, a w tym czasie Resovia z Jagiellonią. Brakło nam, że tak powiem, sąsiedzkiej pomocy, jakby Resovia urwała z osobami z tamtego sezonu, czy to piłkarzami Widzewa, czy trenerem Boruty Zgierz. To był dziwny sezon i dziwna spraw jest niewyjaśnionych do dziś. Szkoda, że to się tak potoczyło. Gdyby Stal awansowała, również pewnie część chłopaków z Resovii dostałaby szansę w Ekstraklasie. Finisz bardzo bolał, szczególnie biorąc pod uwagę jak mecz Resovii wyglądał. Straciły na tym oba kluby – za rok oba spadły. Jak poszedłem do Stali Mielec, to gdzie nie jechaliśmy w Polskę, wszyscy się z Rzeszowa śmiali. Pytali: jak można było w jednym roku mieć dwa zespoły walczące o Ekstraklasę, a w drugim dwóch spadkowiczów? Mówiono: rzeszowskie kluby sobie nie pomogły, no to oba pan, gdy akurat doszło do niecodziennej sytuacji: pan grał, a pana tata Stal prowadził. To zawsze budzi pytania, gdy ojciec z synem są w jednej było niezręczne. Aczkolwiek ojciec to dla Stali żywa legenda, miał wielki szacunek w szatni, nikt więc problemów nie robił. Była taka sytuacja w końcówce sezonu, dostaliśmy karnego. W przypadku pudła spadalibyśmy już wtedy, gol przedłużał nasze szanse. Przyszedł do mnie starszy kolega, który był wyznaczony do strzelania:– Młody, twój ojciec jest trenerem, legendą. Jak nie strzelisz, najwyżej cię wyrzucą. Mnie stanąłem do strzelania. Czułem tę presję, do dziś nie pamiętam samego momentu strzelania – wiem tylko, że trafiłem, ale niestety na koniec to się na tak wiele nie ze Stali Mielec była wybawieniem od trzeciej ligi czy miał pan inne oferty?Kluby na Podkarpaciu były biedne, mecze kontrolne graliśmy między sobą. Parę bramek udało się strzelić czy to Siarce czy Stali Stalowa Wola. W pewnym momencie dochodziły mnie głosy z Mielca i właśnie Stalowej Woli. Co najśmieszniejsze, była wtedy też komisja WKU. Pamiętam komentarze komisji, nie pamiętam czy to był chorąży, któryś z tych panów w każdym razie:– Domarski, bo tu już czeka na ciebie Śląsk i Legia. Decydujcie ja wybrałem studia, poszedłem na AWF. Kluby w tym czasie ostro negocjowały, Stal Rzeszów nie chciała mnie puścić, pierwsze sześć kolejek przesiedziałem na chciał pan iść skrótem do Śląska czy Legii?W głowie miałem to, że jestem Rafał Domarski, w wieku 17 lat debiutowałem w Stali Rzeszów, że sobie radzę, że jestem dobry. Byłem wyrobiony kondycyjnie, koledzy zawsze się śmiali, że można orać mną boisko. Jak mam iść w górę, to poradzę sobie sam, bez szatniach wówczas była ciut inna kultura, nie królował jarmuż jak że po wygranych meczach piwko się znalazło. Wychodziliśmy razem z żonami, z dziewczynami, na dyskoteki. Dzisiaj ciężko powiedzieć jak by to wyglądało. Nikt nie przesadzał, moja obecna żona czasem się denerwowała, że wcześnie kończymy zabawę, bo jutro mam trening, a przecież jeśli współczesny piłkarz zrobiłby podobnie, jedno zdjęcie wyjęte z kontekstu i mógłby mieć Stali Mielec trenował pan u Franza facet. Na pewno wtedy gorzej po polsku mówił, śmialiśmy się, że mamy zagranicznego trenera. Kładł nacisk na zaangażowanie, agresję, był mistrzem motywacji i dawał dużo swobody na boisku. Kiedyś nie dostawaliśmy jakiś czas pieniędzy i planowaliśmy strajk. Ugadywaliśmy to w szatni, po sąsiedzku była trenerska pakamera. Ściany z tektury, trener wszytko słyszał. Wpadł i zapowiedział:– Za pięć minut macie być na Nic więcej. Byliśmy na boisku za 3,5 minuty. A potem, po tym treningu, poszedł, wstawił się za nami, powalczył o nas i wywalczyliśmy w tamtych czasach powstało powiedzenie „organizacyjnie Stal Mielec”.Gdy mieliśmy problemy finansowe, zawsze w razie czego mógł pomóc zakład PZL. Jakoś swoimi kanałami klub pożyczał. Ale w momencie, gdy pojawił się Thomas Mertel, dyrektor zakładu powiedział:– Jeśli ten pan przejmie klub, nic już od nas nie zaufano bez zbadania co to za człowiek i zaczęły się wizje roztoczył?Złote góry. Potęga, Liga Mistrzów. Pojechaliśmy do Norymbergi na zgrupowanie. Mertel powiedział, że nas ubezpieczy u tamtejszych fachowców. Wchodziliśmy do gabinetu, lekarz stukał w kolano i wypuszczał. Potem Mertel pokazywał papiery, że nas na sto milionów ubezpieczył. Jak przyszło do kontuzji, nie było tego widać. Już podczas tamtego wyjazdu było widać, że coś jest nie tak. Jego firma to był pokój dziesięć na dziesięć, jedno biurko. Miał kontakty, więc na pierwsze mecze jeździliśmy wypasionym autokarem. Takiego wtedy w Polsce chyba nie miał nikt, bo był to autokar… FC Nuernberg. Rozkładane fotele do spania, z tyłu pokój do analizy, barek, w barku również piwo. Była taka sytuacja, że wracaliśmy z Gdańska, a kierowca po odstawieniu nas od razu jechał do Norymbergi, bo rano ta gdzieś jechała. Później i to się skończyło, jeździliśmy starym Ikarusem, takim jak była ówczesna szatnia Stali Mielec?Na pewno miałem do niej łatwe wejście, bo przeszedłem tutaj z chłopakami z Rzeszowa – Pawłem Klocem, Ryszardem Federkiewiczem, Januszem Czyrkiem. Środowisko mieleckie bardzo mi pasowało, do dzisiaj wspominam je z sentymentem. Do grania świetni piłkarze – Janusz Kaczówka czy mój partner z ataku Boguś Cygan. Na Bogusia można się było czasem powkurzać, że nie biega, ale żartowaliśmy, że jak Boguś jest w składzie, to zaczynamy od 1: sezonie 94/95 strzelił pan dziewięć bramek. Dobry rezultat jak na młodego piłkarza, było wtedy o panu głośniej?Wtedy właśnie, w trakcie, była oferta z Legii. Jakiś czas później interesowała się mną Amica Wronki. Nawet byłem już dogadany, miałem tylko podpisać kontrakt, spakowałem walizki. Grzesiu Lato pracował we Wronkach jako trener, przyjechał po mnie samochodem. Mówi:– Rafał, poczekaj, jeszcze w klubie mam coś do załatwienia i i wyjmuje mi walizki.– Rafał, jednak jedziesz do były czasy, piłkarz nie miał wiele do powiedzenia. Żałowałem, Amica była o wiele stabilniejszym klubem niż Hutnik, który zaraz spadł. Trafiłem do trenera Kasalika, z którym jak pojechaliśmy na zgrupowanie, to dzień w dzień biegaliśmy po górach. Wywoził nas autokarem na drugą stronę i trzeba było wracać w mocnym tempie na obiad. Raz już mieliśmy tego dość i wpadliśmy na genialny pomysł: zrobimy skrót. Tak ten skrót wyglądał, że wróciliśmy przemarznięci na zapadał w pamięć z tamtej szatni Hutnika?Łukasz Sosin zaczynał, wtedy jeszcze grał jako obrońca, przestawił go bodaj dopiero Romuald Szukiełowicz. W bramce stał Siergiej Szypowski. Na ataku Moussa Yahaya, jeden z ciekawszych zawodników z zagranicy, jacy trafili wtedy do Moussa potrafił znał języka, miasta, to czasem i zaginął (śmiech).W Hutniku pana przygoda z piłką się skończyła. Tydzień do ligi, ostatni sparing. Starcie z Markiem Bajorem, wydawało się, że to nic wielkiego. Miał być krótki zabieg w Piekarach. Przebudziłem się po zabiegu, doktor wziął mnie na rozmowę i mówi, że ma dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że operacja się udała, zła jest taka, że nie będę już grał w mu pan?A skąd. Nie mieściło mi się to w głowie. Walczyłem do końca, parę miesięcy trenowałem, próbowałem wrócić. Niestety zdrowia się nie oszuka, a na pół gwizdka nie miało to sensu. Jeszcze dałem się namówić na chwilę dla Struga po znajomości, pomogłem w barażu o III ligę z Sandecją, ale to był po wypadku w dzieciństwie było mocno wyeksploatowane. Tyle operacji na młodym organizmie zostawia ślad. Nie miałem smarowania w rzepce. Nawet o tym nie wiedziałem. Sukcesem w zasadzie dziś mogę nazwać, że doszedłem do Ekstraklasy i strzelałem w niej bramki. Aczkolwiek zawsze pojawia się mimo to zadra – dlaczego tak się pan czuł wtedy, w pierwszej chwili, gdy dotarło do pana, że to koniec z piłką?Przez pierwsze pół roku byłem zły na cały świat. Głupie pretensje. Gdyby nie rodzice i żona Agnieszka to nie wiem czy dzisiaj bym żył tak spokojnie jak żyję. Wydawało mi się, że jest coraz bliżej celu, że gram w lepszych klubach, że pewnego dnia przyjdzie wymarzone powołanie i zagram z orzełkiem na piersi jak ojciec, co zawsze było celem. A człowiek budzi się po zabiegu i słyszy, że nie może już robić tego, co kocha. Nie mogłem się odnaleźć, nie chciało mi się robić nic innego. Wtedy pomógł ojciec.– Dobra, dawaj chłopie. Trzeba żyć. Na piłce świat się nie że miałem te studia, ułatwiły zmianę trybu życia. Przyszła też ciekawa oferta z Kolbuszowianki, gdzie jako 24-latek miałem zostać pierwszym trenerem. To była IV liga. Strasznie się w ten projekt wciągnąłem. Sprowadziłem nawet Darka Marciniaka, który był po wiadomych przebojach. Trzy miesiące woziłem go na treningi, razem dojeżdżaliśmy z Rzeszowa. Przegadaliśmy wiele godzin. Byłem pewien, że wychodzi ze swoich problemów. Nie pił wtedy kropli alkoholu. A jednak tydzień przed ligą poprosił o parę dni wolnego, powiedział, że chce wrócić w rodzinne strony. Już z nich nie pan zaczął trenerkę, obiecujący było źle, ale człowiek został w tej regionalnej piłce, nie wyszedł czym się pan zajmuje?Razem z Przemysławem Matulą jestem trenerem Mobilnej Akademii Młodych Orłów na się miewa tata?A bardzo dobrze. Dwa razy w tygodniu gra w tenisa. Często jeździ na wydarzenia sportowe. Jest syn idzie piłkarskim szlakiem?Nikt go nie zmuszał, ale miał próby. Dużo sportu uprawiał. W którymś momencie powiedział jednak, że nie chce się na ostro w to angażować. Idzie inną drogą, świetnie się uczy, ma inne pasje. Bardzo mu pan patrzy na ligę wtedy a dziś, to gdzie zauważa największe różnice?Powiem to, co każdy dawny piłkarz: zazdrości się stadionów. Legia czy Lech miały fajne obiekty, ale gdzie im do tego, co jest teraz. Szkoda natomiast, że dziś te piękne obiekty nie są wypełnione. Powinny piłka natomiast jest dziś zdecydowanie szybsza. Co tu kryć, można mówić, że było kiedyś więcej indywidualności, że technika, ale myśmy taktycznie byli jak rozlane mleko. to był taktyczny trzeci świat, byliśmy panu życzyć?Zdrowia, jak jest zdrowie, to wszystko jest koniec spytam: jak pan ocenia bramkę na Wembley taty z punktu widzenia napastnika?Akcja pierwszorzędna. Co do wykończenia… Kiedy napastnik oddaje strzał w stronę bramki, ma za zadanie strzelić. Decyzja o strzale była bardzo dobra, a reszta jest historią. Leszek MilewskiFot. NewsPix
Ten ruch palcami Georga wywołał u mnie lekkie podniecenie, ale nie chciałem tego okazać. 《Rano》 Wstałem i zaspany przetarłem oczy. Georga obok mnie już nie było, więc przypuszczałem że siedzi gdzieś w salonie. Wszedłem nawet się nie ogarniając, do salonu i zastałem George. Siedział w miejscu i patrzył przez siebie w ścianę.
nikt cię nie zmusza do po angielsku Tłumaczenie nikt cię nie zmusza do na angielski to między innymi: no one's forcing you to (znaleźliśmy 1 tłumaczeń). Przykładowe zdania z nikt cię nie zmusza do zawierają przynajmniej 174 tłumaczeń. tłumaczenia nikt cię nie zmusza do Dodaj no one's forcing you to – Nikt cię nie zmuszał do pojedynku, Haynesworth. “No one made you duel, Lord Haynesworth. Literature Nikt cię nie zmuszał do przyznania się. No one coerced your confession. – Nikt cię nie zmuszał do tej wycieczki, Porto. “Nobody forced you to come, Porto. Literature Nikt cię nie zmusza do tego. Nikt cię nie zmusza do przychodzenia tutaj. Nobody's making you come here. Nikt cię nie zmuszał do wstąpienia do tej organizacji. No one forced you into this organization. Literature Nikt cię nie zmuszał do chrztu. No one forced you to be baptized. Nikt cię nie zmuszał do pracy tutaj. Jesus, nobody twisted your arm to be here. Nikt cię nie zmusza do oddania iPada. No one's making you give up your iPad. Nikt cię nie zmusza do rozmowy ze mną No one' s forcing you to talk to me opensubtitles2 Nikt cię nie zmuszał do przyjęcia oświadczyn Connera, a już na pewno nie on sam. No one coerced you to accept Connor's proposal, certainly not the man himself. Literature Nikt cię nie zmusza do pracowania w nudny sposób Nobody forces you to do things in ways that bore you. Literature Nikt cię nie zmusza do jedzenia starej zupy. Well, no one's forcing you to eat old soup. - Nikt cię nie zmusza do współpracowania ze mną. ‘Nobody’s forcing you to work with me. Literature Nikt cię nie zmuszał do rozmowy z NUMA No one forced you to talk to NUMA.” Literature „Nikt cię nie zmuszał do mówienia tych rzeczy” – powiedziała Młoda Matka, ale to nie była prawda. Nobody made you say those things, the Young Mother had said, but that wasn’t true. Literature Nikt cię nie zmusza do obcowania z Angelem. No one is trying to force you and Angelo together. Przynajmniej nie jesteś prześladowana za miłość ani nikt cię nie zmusza do mieszkania w kurniku. At least we haven’t been persecuted for our love and forced to live in a henhouse.” Literature Nikt Cię nie zmusza do brania naszych pieniędzy, Eileen. No one can force you to take our money, Eileen. Mike, nikt cię nie zmusza do nicze... Mike, no one is making you do anyth- Nikt cię nie zmusza do noszenia różowego. No one's asking you to wear it. Nikt cię nie zmuszał do picia. No one forced liquor down your throat, Ella. Nikt cię nie zmuszał do składania podpisu You weren' t forced to sign it over opensubtitles2 Nikt cię nie zmuszał do wypisywania lewych recept Nobody forced you to write dicky prescriptions.’ Literature Najpopularniejsze zapytania: 1K, ~2K, ~3K, ~4K, ~5K, ~5-10K, ~10-20K, ~20-50K, ~50-100K, ~100k-200K, ~200-500K, ~1M

Read Part 63 from the story {Nie} chciałem tego(DNF) by AnimeSMP with 396 reads. gaylove, dnf, dreamnotfound. Pov George Styczeń minął nam szybko. Zaczął s

Wycisnął pan z kariery bokserskiej wszystko, co się dało? Gdy przechodziłem na zawodowstwo modliłem się, aby zdobyć tytuł mistrza świata. Pan Bóg nie był skąpy, dał mi pasy w dwóch kategoriach wagowych. Chciałem dokonać tego w trzeciej, ale nie wyszło. Po porażkach myślałem, że chyba czas kończyć, ale ciągle pojawiają się kolejne oferty. Ostatnio siedziałem w domu prawie rok. Ruszałem się, biegałem, ale nie myślałem o boksowaniu, a tu znowu propozycja. Przyjechał Mateusz Borek i mówi, że mój występ to byłby dobry pomysł, bo nowe gwiazdy jakoś się nie rodzą. Porozmawiałem z żoną i jestem w Polsce. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wraca pan z nudów, prawda? Gdzieś pan tak napisał i to prawda. Nie muszę szukać w ringu pieniędzy, ale czuję się dobrze fizycznie i chcę spróbować. Kiedy tak naprawdę był pan bliski końca? Pamiętam, gdy rozmawialiśmy dzień po porażce z Wiaczesławem Głazkowem i wtedy był pan dużo bardziej załamany, niż choćby po przegranych z Chadem Dawsonem czy Witalijem Kliczko. Myślałem, że faktycznie to będzie koniec. To prawda. Zawsze po porażce przychodzi myśl o końcu boksowania, człowiek czuje się znużony boksem i zadaje sobie pytania: co zrobił nie tak? A wtedy, z Głazkowem, mogło być inaczej. Wszedłem do ringu po grypie, lekko osłabiony, ale nie szukam usprawiedliwień. Chciałem wejść między liny, nikt mnie przecież nie zmuszał. Przegrałem, koniec historii. Nie wychodziło mi to, czego chciałem. W ostatnim pojedynku przegrałem z Erikiem Moliną. Walczyliśmy w sobotę, a ja obudziłem się tego dnia rano i od początku było jakoś inaczej. Nie czułem się świeży. To się zdarza wielu zawodnikom. Myślę, że Władymir Kliczko musiał czuć coś takiego w dniu pojedynku z Tysonem Furym. Gość, który w sztosie mógłby rozpracować Brytyjczyka jedną ręką, nagle przegrywa. Kiedy był pana najlepszy czas? Nie mam pojęcia. Było fajnie w kategorii półciężkiej, ale męczyłem się zrzucaniem wagi. Robiłem wszystko, żeby nie przekraczać 86 kilogramów, a później, przed walką, zakładałem ortalionowe dresy i szedłem do roboty, żeby zmieścić się w limice (79,379 kg – przyp. red.). Nie piłem, tylko chudłem. Do Dawsona zrzucałem z dziesięć kilogramów, cały czas trenując. No i wyszła lipa. Tych sposobów na zrzucanie było mnóstwo. Leżało się na przykład w gorącej, niemal wrzącej wodzie. Parzyło jak nie wiem, ale skutkowało, choć człowiek czuł się osłabiony. Takie metody stosowało się w naszym sporcie najczęściej dzień przed ważeniem. Najbardziej popularny sposób to jednak ten ortalion i sauna. To tragedia, najbardziej wyniszczająca rzecz w karierze. Gdybym miał po dwóch walkach z Paulem Briggsem taki rozum, jak teraz, od razu poszedłbym do kategorii junior ciężkiej. Ciągle jednak słyszałem, że tam są wielkie chłopy, którzy mocno biją, więc walczyłem z wagą. W końcu jednak musiałem wykonać ten krok. A waga junior ciężka okazała się dla pana idealna. Teraz mogę sobie gdybać... Gdybym mógł cofać czas, do walki z Kliczko we Wrocławiu trenowałbym w Polsce. Ziggy Rozalski mówił mi to od początku, ale uznałem, że skoro przed pojedynkiem z Andrzejem Gołotą przyleciałem ledwie dziesięć dni przed wejściem do ringu i czułem się dobrze, to po kilku latach będzie tak samo. A nie było, okazało się, że z wiekiem człowiek wolniej się aklimatyzuje. Przed Kliczko był pan też całkiem odcięty od ludzi. Przy okazji innych walk częściej bywał między znajomymi. Zmiana nawyków przed walką życia to też chyba błąd. Bardziej męczyły mnie dojazdy. Mieszkaliśmy daleko, codziennie po półtorej godziny w samochodzie w jedną stronę i tyle samo z powrotem. A samotność? Czasem lubię pobyć ze sobą, choć może faktycznie ma pan rację? Cóż, popełniam błędy, tak jak wszyscy. Skoro już sobie gdybamy, to jeszcze jedno zrobiłbym inaczej – wcześniej wyjechałabym z rodziną do USA, najlepiej w 2002 roku, a nie sześć lat później. Od razu wiedział pan, że tam zostanie? Gdy zdobyłem pas, poczułem, że tam jest moje miejsce. Dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić, że wrócę, w zasadzie nie ma takiej możliwości. Młodsza córka mówi pewnie lepiej po angielsku niż po polsku. O pisaniu nawet nie wspominam. A i tak cały czas razem z żoną z tym walczymy, bo inaczej byłoby gorzej. W domu nie ma innego języka niż polski. Gdy odzywa się do mnie po angielsku, mówię, że nie rozumiem. Ma mówić po polsku i już. Trzeba jednak pamiętać, że Roksana miała prawie osiem lat, gdy się przeprowadziliśmy. Całymi dniami jest w szkole i na różnych zajęciach, gdzie mówi się po angielsku, więc jak ma być inaczej? Gdybyśmy tego nie pilnowali, może już przestałaby mówić w naszym języku. Starsza Weronika miała dwanaście lat, gdy wyjeżdżaliśmy i mówi po polsku lepiej, choć też woli angielski. Obie mówią też po hiszpańsku, bo w szkole to drugi język. W Ameryce jest też z panem pies. Podarował go wam Bogusław Bagsik, przez chwilę zajmujący się promotorką. Tiffy! Ciągle jest z nami, choć jest już stara. Czasem się nawet przewraca bez powodu. Kiedyś patrzę, a ona leży. Myślałem, że nie żyje. Dotykam, a tu nic. Dziewczyny zaczęły płakać, a Tiffy nagle wstała, otrzepała się i sobie poszła. Pana kariery w USA nie byłoby bez Ziggiego Rozalskiego. Oczywiście. To człowiek, którego Bóg postawił na mojej drodze. Kiedyś jeden ksiądz powiedział mi, że widzi wokół mnie dobrą osobę. To Ziggy. Ziggy od dawna panu mówi, żeby dał pan sobie spokój z boksem, a jednak pan nie słucha. No racja... Mam swój rozum i czuję w sobie siłę chłopa. Czterdzieści lat to nie jest dużo, tym bardziej, że już od lat nie muszę zbijać wagi. Zdrowo się odżywiam, nie wstydzę się rozebrać przed żoną. A widziałem kilku kumpli w moim wieku, którzy pewnie nie mogliby tego powiedzieć. Jakby nie boks, też siedziałby pan z kolegami w Gilowicach i pił piwo. Pracowałbym pewnie na kopalni i był blisko emerytury. Przecież miałem etat w GKS Jastrzębie. Byłem górnikiem-ślusarzem i odbierałem wypłatę w okienku. Do tego trzynastkę, czternastkę, Barbórkę i węgiel. Byłem pod ziemią jakieś dwadzieścia razy. Pamiętam jedno wydarzenie. Całą grupą szliśmy pod górę do ściany. Wszyscy wiązali na nogach onuce, a mnie nie wychodziło i ciągle obcierałem pięty w gumowcach. Popędzali mnie, ale w końcu stanąłem, żeby zrobić coś z tymi szmatami na nogach i później musiałem gonić. Zobaczyłem nad głową ruchomą linę, więc wykombinowałem, że to mi pomoże w marszu i ją złapałem. Po kilkunastu metrach były rolki, wciągnęło mi dłoń, zacząłem się drzeć i wyrwałem łapę. Dobrze, że nie trafiłem w to kością, bo odcięłoby mi palce. Z tego wszystkiego spadł mi kask, zacząłem szukać lampy. Patrzę, a tu wszędzie pełno krwi. Polałem rozszarpaną dłoń herbatą, bo tylko to miałem przy sobie, a jakoś musiałem umyć rękę zakrwawioną i brudną rękę. Nie wchodziłem później z miesiąc do ringu. A wracając, gdyby nie boks, pewnie dzisiaj dalej jeździłbym pod ziemię i wracał do domu. Nie wiem tylko, czy byłoby mnie stać na piwo, bo górnicy nie zarabiają już tak dobrze. Za to faktycznie, pewnie jeszcze z rok czy dwa i miałbym emeryturę. Mogłoby się też skończyć inaczej. W barze albo pod sklepem. Najczęściej wszystko zależy od kobiety. Najczęściej jest tak, że kto ma ostrą babę, która pilnuje chłopa, żyje normalnie. Druga połowa jest ważna. Pan się zawsze boi żony? Nie boję, ale się słucham. Trzeba szanować żonę. Do tego kościół, modlitwa i rodzina. Tak wygląda moje życie. A Doroty zawsze słuchałem. Gdy wyjeżdżam, często dzwoni, nawet bardzo często. Często pan wspomina o głębokiej wierze. Bo to część mnie. Od małego tak było, tak mnie wychowano. Od drugiej do ósmej klasy byłem ministrantem. Moja żona też jest z pobożnej rodziny. Teściowa do dzisiaj chodzi na pielgrzymki w Polsce. Sam w niej uczestniczyłem, chyba dwa razy u nas w kraju dwa razy, w USA jest podobnie. Chodzimy wszyscy, razem z dziećmi do amerykańskiej Częstochowy. Śpimy w namiocie, myjemy się zimną wodą i tak dalej. Na pana walkach pojawiało się zawsze sporo księży. Najwięcej, w Prudential Center, było chyba z pięćdziesięciu. Często słyszałem, że budowała ich moja postawa. Jeden znajomy ksiądz mówi mi, że ich czasem ludzie nie chcą słuchać. Mnie się udawało przekonywać ludzi do Boga. Roger Bloodworth, który wiele lat był moim trenerem, poszedł do spowiedzi po 27 latach! Wychowywał się pan bez taty, który zginął w wypadku. Brakowało go małemu Tomkowi? Tata zginął w listopadzie, miesiąc przed moimi drugimi urodzinami. Nie pamiętam go, choć chciałbym. Od początku więc taty nie było. Inni szli do kościoła z mamą i tatą, a ja tylko z mamą. Do tego cztery siostry. Przychodziła sobota i to ja z siekierą oprawiałem kurę czy królika. Później pojawili się szwagrowie. Całe życie z dziewczynami, bo najpierw mama i siostry, a teraz żona i dwie córki. Coś w tym jest. Nauczyłem się więc sprzątać, gotować, cerować i haftować. Potrafię też piec. Ciasto drożdżowe wychodzi mi naprawdę nieźle. Żonę tego nauczyłem! Zarabiałem ciasto ręcznie i dalej do piekarnika. Zresztą moja mama była kucharką, więc jak miało być inaczej? Kobiece zajęcia naprawdę nie są mi obce. Dzisiaj zdarza mi się coś przygotować, ale raczej mięso z grilla. W domu są trzy kobiety, więc nie podchodzę w święta do robienia sałatek. No bez przesady... A i niech córki się uczą, przyda im się w życiu.
Znów spojrzałem na chłopaka, który dopijał herbatę. Po chwili wstał i poszedł do kuchni. Blondyn umył kubek i wracał do salonu. Ja za to nie mogłem siedzieć w salonie bo usłyszałem jak ktoś do mnie dzwoni. Poszedłem do mojego pokoju, nie zapalając światła, gdzie znajdował się mój telefon, razem z kotem na łóżku.

Pan Michał jest bezdomny. Choć ma za sobą kilka wyroków, bardzo chce, by jego ścieżki w końcu zaczęły się prostować. I tak się dzieje. Zrobił kilka kursów zawodowych, pracował, gdzie mógł. A potem przyszedł koronawirus. Mimo wszystko nie traci nadziei i mówi, że skoro jest wierzący, to musi żyć dobrze.„Duszę miałem trochę rogatą”Pan Michał ma 64 lata, urodził się na Solcu w Warszawie, wychował na Grochowie. Jak sam o sobie mówi, „duszę miał trochę rogatą”, więc i w szkole trudno było się utrzymać. Wywalali, choć stopnie miał jako takie, tylko zachowanie nie najlepsze. – Zawsze wchodziłem w jakieś nienormalne sytuacje, z własnej woli oczywiście, nikt mnie do tego nie zmuszał. No i tak to się umarł, gdy pan Michał miał 6 lat. Mama wychowywała go sama. Kiedy zachorowała na płuca, trafił do domu dziecka. Miał jeszcze babcię, ale ta chorowała na astmę, więc nie mogła się nim zająć. Po domu dziecka był zakład potem pierwszy wyrok, kolejny… W sumie około 12 lat. Ostatni raz w więzieniu był dwa lata temu. – Znowu towarzystwo, trochę łatwiejszego życia. Pieniądze robią swoje, a ja jakoś nie potrafiłem uczciwie zarobić. I tak się zaczęły a to oszustwa, a to złodziejstwa, kombinacje, lewe handle, dancingi, knajpy, dolary… A jak interesy, to i gorzała, ale jakoś nie wpadłem w picie. Bokiem mi to omija Grochów, bo „zna te mety, i wie, że to nie byłaby szczęśliwa impreza”. Twierdzi, że „w więzieniu nie powinno być dobrze, żeby człowiek nie wracał”.„Wylądowałem w lesie”Nie zawsze był bezdomny, nie zawsze mieszkał w lesie. Teraz, z przerwami na więzienie, las jest jego domem od 8 lat. – Jak miałem wynajęty pokój na trzy dni w hostelu, to ściągnąłem kołdrę i poszedłem na podłogę, bo mi było za miękko, nie chciałem się że nawet zaczęło mu się w tym lesie podobać. Ma tu „Boże radio – śpiewające ptaki, dywany z trawy i niebo, i gwiazdy”. Żartuje, że 5 razy w roku zmienia ściany i sufity. – Jak jest ulewa, to trochę zmoknę, ale nie bardzo. Zbudowałem sobie taką gawrę w tym lesie. Mam taki kij, mojego pomocnika, bo w tym lesie różnie bywa, czasem tam biją bezdomnych, okropne czasy, więc trzeba się bronić. Tam sobie śpię tak do wysypiam się, nikt mi nie chrapie, najwyżej ptak czy jeż, jak mu w puszce zostawię trochę jedzenia. Parę razy dzik do mnie podszedł. Ale zwierzę normalnie nie rusza człowieka, to człowiek dla człowieka jest czasem jak zwierzę…Na Grochowie ma starych znajomych, ale nie chce do nich wracać. Raz nawet jednego spotkał, ale, jak mówi, jakby wsiadł do jego mercedesa i pojechał na stare śmieci, to „byłoby to samo, co wcześniej”. Mówi, że to przez wiarę. Jest teraz chrześcijaninem i chce żyć uczciwie. – No prowadziłem to życie tak, jak prowadziłem. Nie ma innej drogi, taką mam, chcę ją teraz przejść z Bogiem. Nie dlatego, że się boję, że nie będę miał życia wiecznego, nie o to chodzi. Po prostu że „głowę ma jeszcze trochę w więzieniu, a obowiązki już wolnościowe”, dlatego momentami nie jest mu łatwo. Ale stara się doceniać pomoc, którą otrzymuje i z nadzieją patrzy w przyszłość. – Mam dobrych urzędników, robią, co mogą, żeby mi pomóc, ale też mają swoje ograniczenia.„Zapragnąłem być ochrzczony”– Pewnego dnia na tych ulicach, bo byłem tam już parę lat, pomyślałem, że coś muszę zmienić. Nie byłem ochrzczony, bo mój ojciec był z KPP (Komunistyczna Partia Polski), rodzice nie przywiązywali do tego wagi. Poszedłem do brata Michała, kapucyna, i powiedziałem, że chcę się ochrzcić. Zacząłem chodzić na religię, uczyć się do chrztu, no ale znowu musiałem iść siedzieć. Nie było mnie dwa lata. Po powrocie chwilę znów się przygotowywałem, ale znowu mnie zwinęli, no i zniknąłem tym razem na cztery lata… Po powrocie wróciłem do kapucynów i znów zapragnąłem być cztery lata, o których mówi pan Michał, to sprawa za oszustwa finansowe, do których ostatecznie sam się przyznał, bo gryzło go sumienie. – Ja nie mam do nikogo pretensji, tak nawywijałem, że musiałem zostać ukarany. Siedziałem za swoje, zasłużyłem na to.– Czemu właściwie chciał się pan ochrzcić? – pytam. – No bo uwierzyłem, że jest Bóg, że jest Jezus Chrystus. Raz, jak byłem w celi, miałem takie wewnętrzne doświadczenie, zobaczyłem taki mur, który się wali. I zrozumiałem, że trzeba zacząć rozwalać ten mur od środka, od swojego wnętrza, bo z zewnątrz to nic nie da. Po chrzcie brat Michał powiedział mi, że moje grzechy są odpuszczone, ale mam sumienie, no i właśnie to sumienie mi nie dawało wtedy mówi, nie jest łatwo być wierzącym i żyć przykazaniami. – Mam lata naleciałości, nie da się tak od razu zmienić, ale krok po kroku… Trudno mi nieraz przebaczać, a powinien, bo jestem chrześcijaninem. Albo wierzysz, albo nie wierzysz. Nie ma, że jutro albo pojutrze… Ale najpierw musiałem siedzieć, żeby to zrozumieć.„Jezusowi najwyraźniej coś się we mnie spodobało”Ważną osobą w życiu pana Michała jest Joanna, którą bezdomni nazywają „mamą”. Nią też się stała dla pana Michała. Z tym, że chrzestną.– Poznałem panią Joannę. Ona mi zaufała, takiemu wariatowi, spojrzała na mnie raz, drugi, trzeci, i powiedziała – „wierzę w ciebie”. Jak to usłyszałem, to pomyślałem, że muszę coś ze sobą zrobić, że muszę iść do że w jego życiu wiele jest sytuacji, które sprawiają, że nie może nie wierzyć. Za cud uważa np. to, że spotkał panią Joannę. I to: – Po chrzcie, wchodząc do lasu, ktoś może powiedzieć, że byłem pijany, ale nie, ja wtedy, chyba oczyma duszy, widziałem Jezusa Chrystusa, który był uśmiechnięty, nie taki poważny, jak na obrazach. I wtedy pomyślałem, że coś Mu się we mnie spodobało, skoro tak się uśmiecha.„Chciałbym uczciwie pracować”Pan Michał przed epidemią koronawirusa pracował w różnych miejscach. Zrobił nawet kursy zawodowe, ma uprawnienia pomocnika kuchennego i pomocnika gospodarczego. Odbył też staż. Żeby mu „żadne głupoty do głowy nie wpadały”, chodził też pomagać ojcom kapucynom, którzy prowadzą jadłodajnię dla organizował sobie czas, by od rana mieć zajęcie. Teraz jest gorzej. – Najgorsza jest sobota i niedziela, bo wszystko jest pozamykane, nie ma gdzie pójść. Siedzę trochę w parku, jeżdżę metrem, no i tak mi ten czas leci, raz pada deszcz, raz jest pan Michał mimo wszystko nie narzeka i ma nadzieję na lepszy ma plany? Uczciwie pracować, wynająć jakiś pokój. – Dwa tysiące by mi wystarczyło, mało jem, żołądek mi się przez to moje życie skurczył. Chcę normalnie, uczciwie żyć. Trochę jest z tym problemów, ale mam nadzieję, że to wszystko się poukłada. Uważam, że bardzo dużo ludzi mi pomaga, nawet bardziej niż także:Kard. Krajewski: biskupi, kardynałowie, księża, wyjdźcie do bezdomnych!Czytaj także:Po latach fotografowania osób bezdomnych znalazła wśród nich… swojego ojca

Taki los, nas, rodziców. Z tą mamą było jednak inaczej. Ona nie płakała w aucie ani nawet za drzwiami placówki. Jej łzy płynęły po twarzy, gdy żegnała się z synkiem. Nie chciała go wypuścić, to było dla mnie jasne. Patrzyłam na to jak zaklęta. To wyglądało trochę tak, jakby ją ktoś zmuszał do oddania synka na tych CytatybazaSean ConneryZawsze nienawidziłem tego przeklętego Jamesa Bonda. [...] Zawsze nienawidziłem tego przeklętego Jamesa Bonda. Chciałem go zabić. Nieco podobne cytaty Nieco obłąkania jest zawsze w miłości, lecz i w obłąkaniu jest zawsze nieco rozsądku. Tak więc żyję bez tłuszczów, bez mięsa czy ryb, ale czyniąc tak czuję się całkiem nieźle. Zawsze wydawało mi się, że człowiek nie narodził się, aby być drapieżnikiem. To oczywiście kłamstwo, co czytałaś o mojej religijności; kłamstwo, które jest raz po raz powtarzane. Nie wierzę w osobowego Boga i zawsze otwarcie się do tego przyznawałem. Gdybym jednak musiał znaleźć w sobie coś, co miałoby aspekt religijny, to byłaby to bezgraniczna fascynacja strukturą świata, jaką ukazuje nam nauka. Ruch wyzwoleńczy klas proletariackich jest zawsze związany z fermentem wśród kobiet. Najbezpieczniej jest zawsze w więzieniu. Tam naczelnik musi dbać o twoje jedzenie i warunki życia. Nie przeczę, władza to ciężki kawałek chleba. Tak się jednak dziwnie składa, że zawsze jest dużo więcej chętnych do władzy niż stanowisk do obsadzenia. Przeważają recydywiści – sam już dwa razy byłem ministrem, choć nikt mnie nie zmuszał. Nie można gospodarki napełnić jak gąbki pieniądzem. Trzeba mozolnie budować zaufanie do pieniądza. Nikt nie przegrał na mocnym pieniądzu, zawsze się przegrywa na inflacji i ludzie to rozumieją. Zawsze traktowałem jako komplement słowa Lecha Wałęsy na zjeździe „Solidarności”, że nasz program prywatyzacji jest bandycki. Czuć było w tym uznanie. Zawsze czułem szacunek dla Krakowa. Uważam go bardziej za stolicę Polski niż Warszawę. Moim zdaniem, powinno przenieść się stolicę do Krakowa. To jest mały zakompleksiony człowiek, który próbuje zniszczyć tamten dorobek. Całe życie Lech Kaczyński trząsł się ze strachu, a teraz kiedy mu wolno, pokazuje jaki jest ważny. Są takie łajniaki, które można przystawić do miodu, ale one i tak zawsze wrócą do łajna. I są tacy ludzie w Polsce jak Kaczyńscy i Zybertowicze, którzy zawsze w łajnie będą grzebać. mam troche podobnie moj facet mnie czesto zmusza do seksu albo zebym mu lodzika zrobila. lodzik to rzadkość bo tego nie lubie, a seks czesto jest zmuszeniem, boi nie mam ochoty, ale wiem, ze on Samotne łzy po twarzy mu spłynęły..Wyobraził sobie własny pogrzeb!Rzucił się na trumnę z płaczem,Ujrzał swoje ciało..Swoje obrzydliwe ciało,Pełne blizn i zadrapań..Ten ciężki worek bólu i męk,Które znosił z każdym zgniłe dzieło leżało gdzie od zawsze chciał, by się znalazło..Obsypane brudem i ziemią, zalane kwasem i nadzieją.. moje moje serce moje zycie ból istnienia moje życie ból ból w sercu ból psychiczny ból wewnętrzny moje mysli moje słowa niezrozumienie wiersz biały wiersze mój wiersz wiersz pogrzeb brak sił brak uczuć brak miłości brakuje mi ciebie pomocna dłoń pomoc śmierć płaczę historia
\n \nnikt mnie nie zmuszał sam tego chciałem
Read Rozdział 26 - Sam tego chciałem from the story Your touch || Larry by NEXTTIMEHONEY (PAULA) with 187 reads. tomlinson, niallhoran, ziall. - Może pójdę do
CytatybazaQuentin TarantinoTo jest ciekawe, zawsze chciałem nakręcić western i [...] To jest ciekawe, zawsze chciałem nakręcić western i wiedziałem, że kiedy to zrobię, to będzie to w estetyce sphagetti westernu. Z drugiej strony, zawsze chciałem nakręcić film, który opowiadałby o niewolnictwie. Chciałem pokazać, jak wyglądała ameryka w tamtych czasach. Nieco podobne cytaty Nieco obłąkania jest zawsze w miłości, lecz i w obłąkaniu jest zawsze nieco rozsądku. Tak więc żyję bez tłuszczów, bez mięsa czy ryb, ale czyniąc tak czuję się całkiem nieźle. Zawsze wydawało mi się, że człowiek nie narodził się, aby być drapieżnikiem. To oczywiście kłamstwo, co czytałaś o mojej religijności; kłamstwo, które jest raz po raz powtarzane. Nie wierzę w osobowego Boga i zawsze otwarcie się do tego przyznawałem. Gdybym jednak musiał znaleźć w sobie coś, co miałoby aspekt religijny, to byłaby to bezgraniczna fascynacja strukturą świata, jaką ukazuje nam nauka. Ruch wyzwoleńczy klas proletariackich jest zawsze związany z fermentem wśród kobiet. Najbezpieczniej jest zawsze w więzieniu. Tam naczelnik musi dbać o twoje jedzenie i warunki życia. Nie przeczę, władza to ciężki kawałek chleba. Tak się jednak dziwnie składa, że zawsze jest dużo więcej chętnych do władzy niż stanowisk do obsadzenia. Przeważają recydywiści – sam już dwa razy byłem ministrem, choć nikt mnie nie zmuszał. Nie można gospodarki napełnić jak gąbki pieniądzem. Trzeba mozolnie budować zaufanie do pieniądza. Nikt nie przegrał na mocnym pieniądzu, zawsze się przegrywa na inflacji i ludzie to rozumieją. Zawsze traktowałem jako komplement słowa Lecha Wałęsy na zjeździe „Solidarności”, że nasz program prywatyzacji jest bandycki. Czuć było w tym uznanie. Inna rzecz, że to bardzo ciekawe, jak daleko władza w PRL mogła iść, żeby mnie zniszczyć i skompromitować. Naprawdę sam chciałbym zobaczyć wszystkie dokumenty, jakie bezpieka na mnie przygotowywała. A jest tego tony i całe magazyny. Wiele z nich, z tych, które dostałem z IPN, jest, muszę przyznać, nieźle zrobionych i wielu nabierało się na to i nabiera. Nawet na te podbite kartoflem! I tym grają przeciwko mnie frustraci i zakompleksieni mali ludzie. Słabe mają argumenty, bo nigdzie nikt nie znajdzie żadnego mojego oświadczenia, żadnej podpisanej przeze mnie deklaracji czy zgody na współpracę. Nie znajdzie, bo nigdy jej nie było. powiązane hasła: PRL Moja rola była kompletnie inna. Można powiedzieć dobra i zła. Może byłem gdzieś niezręczny i kogoś wsypałem, ale nie to, że byłem agentem. Nie to, że chciałem kogoś zdradzić. Nie byłem agentem, nie pracowałem na tamtą stronę (...). Przysięgam i niech mnie szlag trafi, jeśli kłamię.
Bałam się i nie chciałam, wszyscy moi znajomi ćpuny wiedzieli, że nie biorę, bo nie chcę, tak chcę i nikt mnie do tego nie zmuszał, a wiele razy bywałam na afterach, czy biforach, gdzie wciagali kreski. To zależy od człowieka, jeden wejdzie, drugi nie.
Nazywam się Józef Kowalkiewicz, urodziłem się w Wielkim Księstwie Poznańskim, ojciec mój był ekonomem w folwarku. Pamiętam go jak dziś: był to wysoki, przystojny mężczyzna, miał niebieskie oczy i wąsy jasne, jak len świeżo czesany... Matka moja była ładna kobieta, tak mi się zdaje przynajmniej, a jak czasem pogłaskała mnie po głowie i spojrzała na mnie dużemi, czarnemi oczami, to takie coś przyjemne, takie słodkie w tych oczach zaświeciło, żem się do niej tulił i przymilał — i rad byłem całe życie tak przy niej przesiedzieć... Działo nam się dobrze, oj! i jak dobrze, opowiedzieć trudno... pamiętam, jak tarzałem się po dziedzińcu z psem kudłatym, kaleczyłem ręce o kolczaste krzaki agrestu, rwałem słodkie maliny. Żyło się lepiej, niż król! Czasem ojciec z miasta przywiózł obwarzanków, czasem matka dała chleba z miodem, a drzewa w ogrodzie aż się gięły od jabłek czerwonych, jak krew. Oj krew! aż się zimno robi, gdy o niej wspomnę! W niedzielę jeździłem z ojcem i matką do kościoła, w nowym ubraniu, którego niewolno było rozedrzeć, ani splamić — matka zakazywała surowo, groziła, że zbije na kwaśne jabłko... ale choć zaplamiłem i podarłem, nie zbiła nigdy... gdzież jej tam było do bicia! Mój ojciec, choć niby był ekonomem, ale należał do wojska, bo u niemców jest taki obyczaj, że co człowiek, to żołnierz; a jak go zawołają, to musi wszystko rzucać i iść — tak też i on biedak... Będzie temu lat kilkanaście, jak dostał kwitek z urzędu, żeby się stawił. Poszedł biedaczysko. Ubrali go w mundur z mosiężnemi guzikami... wsadzili skopek na głowę, dali w rękę karabin i w gromadzie innych ludzi popędzili na kolej. Pojechaliśmy i my, żeby go pożegnać... Matka okropnie płakała, a ja się uczepiłem jej spódnicy i tak w niebogłosy wrzeszczałem, że aż mnie szwab jakiś za ucho złapał i od wagonu precz odepchnął. Żołnierze powsiadali, zaświstało, zaturkotało... i pociąg odszedł... My także powlekliśmy się do domu... Pytałem matki, dokąd ojciec pojechał? — Dokąd?... Ja sama nie wiem — odpowiedziała, płacząc — dość, że pojechał... francuza bić. — A za co go ojciec ma bić? — Ot, głupi jesteś! — odpowiedziała z płaczem... Zamyśliłem się... Do mojej małej głowiny napływały różne pytania, rozważałem słowa matki i nie mogłem ich zrozumieć. Głupi! alboż ja wiem, dlaczego? Czym dlatego głupi, że mój ojciec na wojnę poszedł? czy francuz taki głupi, że aż na niego do bicia od nas ludzi pędzą? Czy nasi ludzie zgłupieli, że się tak daleko bić idą? Nie mogłem sobie tego w mojej dziecinnej głowie wymiarkować, ale tom zmiarkował i poznał, że od wyjazdu ojca wszystko u nas w domu jak gdyby zgłupiało. Matka chodziła smutna, słowa z niej trudno było wydobyć, parobcy nie śpiewali jak dawniej, trawniki wyłysiały przed dworem, ogród zczerniał, jabłka z drzew pospadały, a nawet mój pies kudłaty posmutniał... Nieraz, kiedy chciałem go objąć za szyję, albo pobiegać, pogonić się z nim po dziedzińcu, to warknął ze złością, albo machnął niechętnie ogonem, jak gdyby i on także chciał powiedzieć: — Głupi jesteś... Mogłem chodzić, gdzie mi się podobało, nikt mi nie bronił, a matka niewiele mogła widzieć przez łzy. Poszedłem więc na łąkę, co się niedaleko za folwarkiem rozciągała; ale i tam było smutno, jak wszędzie. Łąka poszarzała, kwiatków nie było na niej, ani motyli. Poszedłem do lasu, a tam jeszcze smutniej i przykrzej... gałązki nagie uderzały o siebie, gdy je wiatr trącał, pożółkłe liście walały się pod drzewami. Smutno było wszędzie, i jasne słonko nie świeciło jak zwykle, po niebie wlokły się ciężkie chmury szare... Ani ptaszków śpiewających, ani motyli, ani kwiatków — tylko brzydka wrona usiadła wysoko na drzewie, patrzyła na mnie i krakała: — Głupi! głupi jesteś!... Uciekałem do domu, a gdy noc nadeszła i wszyscy spać się pokładli, to matka tak wzdychała i jęczała ciężko, żem się tylko do ściany przytulał i oczy zamykał z trwogi... Oj! bo dziwnie straszno słuchać było tych jęków i westchnień. Wszystko, com kiedy słyszał od starej piastunki, przypomniało się wówczas. Duchy, upiory, wilkołaki, zaklęte królewne przesuwały się przede mną, jak jaka procesja. Zamykałem oczy, przykrywałem głowę, i gorąco prosiłem Boga, żeby prędzej dał dzień, żeby te duchy i widziadła, uląkszy się słońca, uciekły. Pewnego dnia przyjechał ojciec do domu. Źle mówię, nie przyjechał, ale przywieźli go na wozie, jak kłodę drzewa, albo jak worek ze zbożem... Zdjęli go chłopi z fury; blady był, jak kreda, pod pachą trzymał wielki kij, na którym się opierał, a jedna jego noga była owinięta w gałgany... Ledwie ją dźwigał biedak, taka była gruba i bezwładna. Smutne było przywitanie. Zrobił się lament w domu, matka płakała okropnie, i jam także płakał; obcy nawet ludzie, parobcy i fornale, którzy zbiegli się, aby ojca powitać, mieli oczy łez pełne, a niejeden na cały głos szlochał. Dziedzic ze dworu dowiedziawszy się, że ojca przywieźli, przybiegł szybko, bez czapki nawet, choć chłodno było na dworze... Ojca zaraz rozebrali i położyli do łóżka, dziedzic siadł przy nim i rozmawiać zaczął, a ja, korzystając z tego, że w owym zmartwieniu nikt na mnie uwagi nie zwracał, wsunąłem się pocichu w kąt za łóżko — i słyszałem wszystko, co ojciec bardzo słabym głosem dziedzicowi opowiadał. Z tego opowiadania dowiedziałem się, że była jakaś wielka wojna, w której ludzi zabijano i rżnięto jak barany... kule tak latały w powietrzu jak pszczoły, kiedy się letnią porą na robotę rozsypią, a jak która z nich ukąsiła, to na śmierć, i nie było poco żądła z rany wyjmować. — Naszym starszyzna kazała bić francuzów, a francuzom znów naszych, to też wzięli się za bary i tłukli. Opowiadał ojciec, że nasi byli mocniejsi i że tamtych podobno pobili, ale on już tego nie widział, bo mu kula przewierciła nogę, krwi z niej dużo uszło i omdlał... Podobno długo tak leżał nieborak na mokrym polu między trupami, omdlały, nieprzytomny, aż przyszli niemcy, na drągi go wzięli — i zanieśli do namiotu, w którym doktorzy w fartuchach okrwawionych rżnęli ludziom nogi i ręce, jak w szlachtuzie... Ojcu doktór wsadził w ranę drut długi, wiercił w niej, macał i szukał kuli... okropnie to bolało, aż ojciec zębami zgrzytał z bólu. Później obwiązali mu nogi i odwieźli go na kolej... Pełne wagony były takich kalek; aż mrowie przechodziło po skórze, jak ojciec opowiadał, ile tam było jęku, płaczu i lamentu. Niejeden żołnierz zmarł w wagonie... Ojca z innemi razem przywieźli do szpitala, tam coś ze dwa tygodnie przeleżał; ale do domu było mu bardzo tęskno, chciał nas koniecznie zobaczyć, więc też prosił, molestował doktora, żeby go ze szpitala wypisał... Doktór słuchać nawet nie chciał; mówił, że się rana odnowi, że źle będzie, że jakaś gangrena się wda... ale jak ojciec zaczął prosić, przedstawiać, że ma żonę i dziecko, które chciałby już może ostatni raz w tym życiu zobaczyć, tak poczciwy niemczysko zmiłował się i rzekł: — To idźże, bydlę, zdychać na wsi w chałupie, kiedy nie chcesz tego zrobić w porządnym, skarbowym szpitalu. Podziękował ojciec doktorowi za dobre słowo i zawlókł się do kancelarji; tam dali mu świadectwo i długi kij do noszenia pod pachą, i zapowiedzieli, żeby się nie pieścił jak baba, tylko zaraz, jak się rana zagoi, żeby wracał i znów szedł bić francuzów. Taką mieli złość do nich. Długo jeszcze dziedzic siedział przy ojcu, długo rozmawiali ze sobą, ale ja już tej rozmowy nie słyszałem. Zmęczony, przerażony wszystkim, co się stało, kucnąłem w kąciku i zasnąłem. Dobrze już pod wieczór obudziła mnie matka, która zaniepokojona moją nieobecnością, szukała mnie po całym mieszkaniu, aż nareszcie znalazła w mojej kryjówce. W nocy nie mogłem spać, blada twarz ojca stała mi ciągle przed oczami... Przez kilka dni było u nas smutno, bardzo smutno! ojciec leżał na łóżku jak martwy, matka zapłakana chodziła z kąta w kąt, dziedzic przesiadywał przy nim po kilka godzin. Sprowadzili doktora z sąsiedniego miasta, ten obejrzał nogę ojca, pokiwał głową i poprosił dziedzica, żeby z nim wyszedł, gdyż chce mu coś powiedzieć. Wyszli do ogrodu, a ja, czając się pod płotami i krzakami, pośpieszałem za niemi. Coś mi szeptało, że nas jakieś nieszczęście czeka; bałem się tego doktora, i chciałem usłyszeć, co powie. Nic dobrego nie powiedział. Dziedzic zapytywał go, czy niema żadnego ratunku, on odpowiadał niechętnie; wymiarkowałem z tego, że chcą ojcu nogę urżnąć — ale że i to niewiele pomoże... Nie mogłem dłużej wytrzymać; z płaczem pobiegłem do matki i, czepiając się jej spódnicy, wołałem: — Matusiu! Matusiu! nie dajmy, żeby ojcu nogę urzynali! Ale co pomógł płacz dziecka! Na drugi dzień przyjechało trzech doktorów, przyszykowali sobie noże, poubierali się w fartuchy i zamknęli w tym pokoju, gdzie ojciec leżał... Nie wpuścili ani mnie, ani matki; dziedzic zaś nie mógł patrzeć na krew i poszedł do dworu... Robota ich krótko trwała; nie wiedziałem, że tak można prędko zrobić człowieka kaleką... Potym panowie ci odjechali, a myśmy z matką weszli do ojca. Nie jęczał on, nie narzekał, leżał spokojny, blady, uśmiechał się nawet do matki i mówił, że go nic nie bolało — bo spał. Uśpili go doktorzy. Mnie głaskał po głowie, matkę pocieszał, że choć kaleka — ale, jak wyzdrowieje, da sobie radę na świecie. Potym przyszedł dziedzic, przyniósł ojcu wina i opowiadał, że teraz są na świecie takie nogi drewniane na sprężynach, co same chodzą jak żywe — i obiecywał, że ojcu niezawodnie taką kupi. Nie kupił jednak, choć chciał szczerze, choć tak bardzo lubił mego ojca... Zdaje mi się, że coś przez dwa dni było trochę raźniej i spokojniej w domu. Matka co wieczór modliła się gorąco i mnie kazała Boga prosić o zdrowie dla ojca; miała jakąś nadzieję. Ale trzeciego dnia zrobiło się gorzej — posłali zaraz po doktora. Doktór przyjechał i powiedział matce, że wszystko przepadło... Coś złego przyplątało się, ojciec stracił przytomność. Posłali po księdza, a w nocy matka przybiegła do mnie, zaczęła mnie całować i, płacząc okropnie, powtarzała tylko: — Oj, sieroto moja, sieroto! Choć byłem mały, wiedziałem, co znaczy sierota, i zmiarkowałem, że już nie mam ojca. Na trzeci dzień potym byliśmy w kościele — ojciec leżał na katafalku, w czarnej trumnie: matka płakała strasznie, a ja ukląkłem przed ołtarzem i spoglądałem na obraz, na którym wymalowany był jakiś święty z długą, białą brodą. Idąc za trumną ojca do kościoła, pytałem ludzi, dlaczego ojciec mój umarł? dlaczego urżnęli mu nogę? dlaczego kazali mu iść na wojnę i bić ludzi, których w życiu swym nigdy nie widział, ale nie odpowiedzieli na moje pytanie, nie wytłumaczyli mi, nie rozwiązali, a może nie chcieli rozwiązać tej zagadki... Każdy z nich spojrzał tylko na mnie z politowaniem i odrzekł, machnąwszy ręką: — Głupi jesteś, mój mały. Tylko, kiedy, klęcząc w kościele przed ołtarzem, wpatrzyłem się w obraz, to zdawało mi się, że ów poważny święty z białą brodą spojrzał na mnie litośnie i szepnął: — Biedny jesteś!... Biedny! naprawdę biedny byłem od tej pory. Pochowawszy ojca, wróciliśmy do domu, ale nie mieszkaliśmy już tam długo. Matka wyjeżdżała często do miasta, to znowu do nas różni ludzie przychodzili i przyjeżdżali; targowali się, kupując biedny nasz dobytek. — Konik poszedł do ludzi, krówki także i wszystko, co było w domu: sprzęty, nawet ubranie po ojcu. Podobno, jak matka mówiła, że i dziedzic dał trochę pieniędzy, i tak, jedno z drugim, złożył się jakiś grosik. Ludzie radzili, żeby matka gdzie do blizkiego miasta się przeniosła i założyła sklepik; to znowuż trafiał się porządny jeden ogrodnik, co się chciał z matką żenić, ale ona ani nawet słuchać nie chciała, — powiedziała, że już nigdy zamąż nie pójdzie. I dotrzymała słowa. — W tamtych stronach nie chciała też pozostawać, — zanadto przykro jej było, — umyśliła więc wyjechać daleko, aż do Warszawy, gdyż tam miała siostrę starszą za mężem, majstrem ślusarskim. Mówiła też matka do ludzi, że ma nadzieję, przy pomocy szwagra, mnie wykierować na ludzi. — Wykierowałem się też rzeczywiście... Pożegnaliśmy stare kąty i dobrych ludzi, a chociaż dziedzic jeszcze perswadował, żeby nie wyjeżdżać, żeby swoich stron się trzymać, jednak nic to nie pomogło, i po dwuch dniach już byliśmy w Warszawie. Jak żyję na świecie, nie widziałem tak wielkiego miasta. Wszystkie domy, jak kościoły, a kościoły, to już jak nie wiem co, takie wspaniałe i duże. Nie mogło mi się w głowie zmieścić, jak tu człowiek do człowieka trafi w takim lesie, gdzie tyle ulic i uliczek! Chciałem coś mówić do matki, ale taki był turkot wozów, powozów i dorożek, że ani ja matki, ani matka mnie nie mogła dosłyszeć. Zajechaliśmy do ciotki. — Mieszkali na Chłodnej ulicy, w suterenie; wchodziło się do nich, jak do piwnicy po schodach, a nade drzwiami wymalowany był wielki klucz zębaty. Ciotka przywitała nas płaczem, serdecznie, a wujaszek skrzywił się, jakby szklankę octu przełknął. — Dopiero jak mama zaczęła opowiadać, że ma trochę pieniędzy, że chciałaby je gdzie w jakie dobre ręce oddać, tak włożył zaraz czapkę i poszedł na ulicę. Niezadługo powrócił i przyniósł słodkiej wódki, bułek, serdelków, piwa, kazał chłopcu samowar nastawić i tak mamę częstował, tak jej nadskakiwał, jakby jakiego wielkiego gościa w swoim domu przyjmował. Rozglądałem się po kątach. W pierwszej stancji, w której siedzieliśmy, w jednym kącie stał komin z miechem, przy oknie warsztat o kilku szrubsztakach, pilniki wisiały na ścianie, a przy kominie stało kowadło. W kącie, na worku, słomą wypchanym, spał mały chłopak, czarny i zasmolony, jak kominiarz, a taki wychudły, że aż żal było patrzeć na niego. W drugiej stancji, trochę mniejszej, było daleko ładniej i czyściej: stały tam biało usłane łóżka, duża szafa żółta, stolik, komoda. Tam, w tym drugim pokoju nocowaliśmy z mamą. Wujaszkowi było na imię Antoni, majster z niego był niezły: ale mu się jakoś nie szykowało. Dowiedziałem się później, że wujaszek lubił się zabałamucić, a przez to i robotę opuszczał; ale jakeśmy przyjechali z mamą, tak na drugi dzień, zaraz skoro świt, wdział na siebie skórzany fartuch, obudził małego smolucha, i jak zaczęli oba młotkami stukać, a pilnikami zgrzytać, to aż w uszach piszczało... Mama z ciotką ubrały się i wyszły na miasto do kościoła, i mnie także z sobą zabrały. Byliśmy w kościele, chodzili po różnych ulicach, mama z ciotką rozmawiały, a ja gapiłem się i rozglądałem, bo było na co patrzeć! W niedzielę w warsztacie było cicho, wujaszek ubrał się w czysty surdut, i nawet mały smoluch umył się i był do człowieka podobny. Zacząłem z nim rozmawiać; pytałem go, czy ma ojca, matkę i skąd jest? — ale on wcale nie wiedział, skąd się wziął na świecie... Tyle tylko pamiętał, że jak był jeszcze mniejszy, to go bił szewc, a potym, jak od szewca uciekł, bije go ślusarz... Dałem mu sześć groszy, żeby sobie kupił kilka bułek, ale on widać nie lubił dużo jeść, bo zamiast bułek kupił papierosów i palił je na ulicy... Ten chłopak nazywał się Jasiek. Po obiedzie, korzystając ze święta, wuj, ciotka i moja mama zasiedli do narady, co robić? Mama powiedziała ile ma pieniędzy, wuj głową kręcił, to to, to owo podsuwał, ale zaraz wszystko ganił... — Ot — mówił, — żebym to ja miał parę groszy, tobym wziął większe mieszkanie, kupiłbym tokarnię, bormaszynę, przyjął ze dwuch czeladników, toby robota poszła, jak po mydle, mielibyśmy jeść i pić po uszy, a i tego bębna, — mówił, pokazując na mnie, — na majstra bym porządnego wykierował, bo czegóż lepszego będzie szukał na świecie? Przecie pani siostra wie, że my bezdzietni, to, jak pomrzemy, któż weźmie warsztat i cały dorobek?... Jużci nie kto, tylko Józiek — i jak będzie w robocie pilny, a statkowny, to mu niczego nie zabraknie na świecie. Dziś, proszę pani siostry, niema nic pewniejszego na świecie, jak rzemiosło, a najbardziej nasze ślusarskie; bez zamków świat nie będzie, a czy w Warszawie, czy na drugim końcu świata, zawsze ślusarz potrzebny. Mama pomyślała trochę, pomyślała i powiada tak: — Ha, kiedy tak mówisz, panie szwagrze, to dobrze, tylko to sobie wymawiam, żeby Józio choć ze trzy lata do jakiej szkółki pochodził... Pieniędzy szwagrowi dam, ale niech szwagier pamięta, że to sierocy grosz, niech nie utraci i odda rzetelnie... — A moja pani siostro! Bogabym chyba nie miał w sercu! Toć siostra dobrodziejstwo mi robi, ratuje mnie tym groszem; ja będę mógł większe roboty brać, czeladź trzymać, a teraz, przy tylu domach, co budują, można gieltować! Zresztą przecież ja od pani siostry tak tylko na gębę pieniędzy nie wezmę, dam kwitek, czarne na białym, jako oddam rzetelnie z procentem co do grosza, i jako temu chłopcu będę opiekunem. — Niech szwagier na pieniądze kwitek da, a opiekuństwo tymczasem, póki ja żyję, to niepotrzebne. Cóż ja już mam robić na tym świecie? tylko mi to jedno dziecko zostało. Tak się tedy ułożyli wuj z matką, matka pieniądze dała, ale nie wszystkie, schowała trochę na wszelki wypadek... Przenieśliśmy się do nowego porządnego mieszkania i ja zacząłem chodzić do szkoły. Dobrze mi tam było, bardzo byłem ciekawy do książki i lubiłem się uczyć; nikt mi nie bronił, owszem, matka pochwaliła jeszcze, i sama dała na kajety. Tak przeszło blizko trzy lata. Wujaszek, chociaż nie nadskakiwał tak matce, jak przedtym, ale jeszcze był dość grzeczny, bo matka miała jeszcze trochę pieniędzy, a po drugie, że ciotka chorowała ciągle — podobno na suchoty — i nieraz całemi dniami w łóżku leżała. Więc też moja mama musiała wszystkiego dojrzeć, w mieszkaniu posprzątać, na targ chodzić z koszem, gotować dla nas i dla czeladzi. Nie musiało jednak mamie być bardzo dobrze na świecie, gdyż nieraz ciężko wzdychała w nocy, a jak się pytałem dlaczego? co jej tak dolega? to mi odpowiadała ani tak, ani owak... — Idź spać, moje dziecko, — mówiła, — albo do książki się weź; co ci tam w to wchodzić? Jeszcze mały jesteś, a jak dorośniesz, to się dosyć biedy nagryziesz. Odchodziłem smutny i płakałem w kącie, ale jak poszedłem do szkoły, tom znowuż o całym bożym świecie zapomniał. W same święta wielkanocne, ciotka, która coraz była słabszą, umarła. Było w domu dość płaczu i lamentu, a wuj matkę moją ciągle po rękach całował i bardzo był dla niej grzeczny. Ma się rozumieć, za tę grzeczność matka dała pieniędzy na pogrzeb, a wujaszek przysięgał się na wszystkie świętości, że odda — i nawet jakiś kwitek napisał. Po pogrzebie ciotki mieszkaliśmy dalej u wuja; ja chodziłem, jak zwykle, do szkoły, a matka zajmowała się całym gospodarstwem, jak sługa. Wujaszek był dla nas dobry, tylko w warsztacie bywał coraz rzadziej, wieczorami późno do domu przychodził, i tak się w powszedni dzień zaczął porządnie ubierać, jak w święto. Matka moja nie śmiała pytać o przyczynę zmiany, może jednak domyśliła się prawdy, bo czasem mówiła do mnie: — Oj synku, zdaje mi się, że źle z nami będzie... — Dlaczego, proszę mamy? — pytałem nieśmiało. — Bo coś pan wujaszek stroi się ciągle. Nie wiedziałem, co strój wujaszka może mieć za związek z naszym losem. Co do mnie, było mi zupełnie wszystko jedno, czy widzieć go zasmolonego w skórzanym fartuchu, czy też wystrojonego jak na odpust, w nowy tużurek i palto. Czy tak, czy tak, zawsze był dla mnie niemiły, gdyż zawsze patrzył, jak to mówią, zpodełba. Musiał jednak miarkować, że mama się czegoś domyśla, bo raz, przyszedszy wcześniej do domu, przy kolacji sam zaczął: — Pani siostra pewnie się dziwi, że ja teraz prawie codzień czysto chodzę? — Cóż się mam dziwić? — odpowiedziała matka — widać, że taka szwagrowi ochota przyszła. — Ej, nie tak ochota, jak interes; chodzę już od jakiegoś czasu i staram się o robotę. Jeden pan ma tutaj dwa domy wielkie budować, chciałem podjąć się całej ślusarskiej roboty... Zarobiłoby się grosz duży, i pani siostrze bym dług oddał, i dla mnie by się coś okroiło... ale — dodał, wzdychając — teraz czasy psie, a i szczęścia też nie mam. I tej roboty nie wiem czy dostanę. Pieniędzy też wiele nie mam; niewiadomo z czym będzie zaczynać. Tego dnia cały wieczór siedział w domu i nudził mamę, żeby mu jeszcze trochę pożyczyła; ale mama przysięgała się na wszystkie świętości, że oddała już prawie wszystko, że zostawiła sobie tylko troszeczkę, na wypadek jakiego nieszczęścia, choroby... Widząc, że nic nie poradzi, wujaszek przestał mówić, spoglądał tylko groźnie, to na matkę, to na mnie. Na drugi dzień nic się prawie nie odzywał do nas i w domu mało co siedział, biegał tylko po mieście. Nareszcie, pewnego wieczoru przyszedł do domu trochę cięty i, nie zdejmując nawet czapki z głowy, zawołał: — Pani siostro! niechno sobie pani siostra poszuka gdzie mieszkania, bo przecież nie sposób, żebyśmy tu siedzieli, jak żydy na kupie... a po drugie, i u mnie też niema za dużo, żebym dwie gęby żywił, djabli wiedzą na co i z jakiej racji?!... Matka spojrzała zdziwiona i przestraszona. — Jakto? — rzekła — więc ja tu darmo siedzę? więc za to, że tu jestem sługą, że gotuję, piorę, sprzątam, pilnuję domu i warsztatu, to już niewarta jestem tej łyżki strawy, którą tu dostaję?... — Eh! co tam, moja pani, dużo gadać... ja nie jestem pan, sługi mi nie potrzeba, a wreszcie, jakby mi było potrzeba, tobym trzymał nie panią z paniczem, tylko sługę prawdziwą, coby znała mores i posłuch i nie wtrącała się do moich interesów! Co mi tam wszyscy djabli po takich paniach!! — Szwagrze!... Przecież sam, po śmierci nieboszczki siostry, prosiłeś, żebym tu została... — Co mi tam pani ze swoją nieboszczką siostrunią wyjeżdżasz!... obieście jednakowe. Cóż to ja z niej miałem? suchotnica, zawsze chora! ani z niej pomocy, ani co... Co mi tam taka żona! tylko koszt niepotrzebny... — Nikt przecież do żenienia nie zmuszał. — Nie zmuszał... a może i zmuszał?!.. ludzie namówili, więc jak gdyby zmusili. Zresztą co tam długo gadać... Szukać sobie mieszkania, tak jak powiedziałem, i już!... Za trzy dni żeby was tu nie było! — Dobrze — rzekła matka spokojnie — pójdziemy stąd, już jutro nas tu nie będzie; tylko chciałabym prosić, żebyśmy się obliczyli i żeby mi pan oddał mój grosz wdowi. — To znowuż jest co inszego, moja pani! — Djabli mi tam do tego, czy ten grosz wdowi, czy kawalerski; przed terminem nikt nie płaci, a tymczasem do terminu jeszcze daleko. — Daleko? — Ma się rozumieć, że daleko... Przecież masz pani na mnie rewersy. Nie pożyczałaś na uczciwe słowo, tylko kazałaś sobie pisać cyrograf, jak djabeł na grzeszną duszę, ale taki cyrograf to się czasem potrafi w kawałek węgla obrócić. Matka nie odpowiadała nic, tylko płakała głośno, ja zaś wsunąłem się w kącik i gryzłem wargi ze złości! Ach! gdybym był silniejszy i większy, rzuciłbym się na tego człowieka i połamał w nim wszystkie kości. Czułem, że się robi ze mną coś dziwnego, ręce mi drżały — trząsłem się jak w febrze. Wuj tymczasem ciągłe mówił ze złością: — Oddaj mi pieniądze!? Cóżto ja pani ukradłem pieniądze? zabrałem gwałtem, czy co? Sama się pani napraszałaś z niemi, żeby mieć darmo kąt, pożywienie. Dobrze było samej jeść i pić, i paść swego synalka, że aż sadło z niego kapie... a jak się już ta darmocha kończy, to dawaj pieniądze!... a ja skąd mam brać pieniądze? kraść pójdę, czy rozbijać? Ja teraz i bez tego głupiego długu mam do starego licha wydatków; ja się żenię — słyszałaś pani, że ja się żenię! — Wolna wola! — szepnęła moja biedna matka. — Albo co? Wolna, ma się rozumieć, że wolna! Cóż to ja, nie człowiek, nie rzemieślnik? Żebym chciał, tobym Bóg wie jaką żonę dostał! bo mnie ludzie znają, wiedzą, kto ja jestem i co potrafię... Mnie każdy kupiec, fabrykant, córkęby oddał z pocałowaniem ręki, bo ja... choć mi się pani o pieniądze przypominasz, to jabym cię, moja pani, dwadzieścia razy kupił z całym twoim majątkiem! Matka ciągle milczała, zakryła twarz rękami i płakała cicho; ale ja, stojąc w kącie przerażony i zbladły, widziałem jej łzy, staczające się po jej szczupłych palcach. Pan majster, — bo ktoby tam takiego łotra wujem nazywał, — wciąż chodził w czapce na głowie po obszernej izbie warsztatowej i dogadywał. Mało mu widać było, że nas z domu wypędzał, że nam ostatni grosz wydarł, jeszcze chciał się znęcać nad matką moją. — Słuchajno pani — mówił — a wiesz z kim ja się żenię? — To mi wszystko jedno przecie... — Jedno, albo i nie jedno; bo może inna chciałaby was trzymać przy sobie, ale moja Jagusia, to gospodyni: ona złamanego grosza nie da nikomu, darmozjadów żywić nie zechce. To kobieta, co się nazywa gospodyni: u ojca całym domem trzęsie, a zobaczno pani, jak ona wygląda, spójrz na nią. Samo zdrowie, krew z mlekiem, malina! nie taka suchotnica, jak nieboszczka twoja siostrunia. — Daj pan pokój umarłym! czego chcesz od niej? przecież ustąpiła ze świata, i już ci więcej zawadzać nie będzie. — At, co tu gadać! obieście jednakie, prawdziwe rodzone siostrunie; tamta była suchotnica, i pani jesteś suchotnica; tamta umarła, i panią też na Powązki wywiozą. Już nie mogłem dłużej wytrzymać. Sam nie wiedząc, co robię, pochwyciłem młot ciężki i rzuciłem się na wuja. — Ty zbójco! pierwej umrzesz, niźli moja matka! — krzyknąłem. Jednym uderzeniem ręki wytrącił mi młot z drobnej dłoni i pochwycił mnie za ucho. — Ty szczeniaku! — rzekł — i ty już umiesz kąsać! To mówiąc, pchnął mnie z całej siły. Na nieszczęście pchnął mnie w stronę warsztatu, tak, że uderzyłem głową o twardy, stalowy szrubsztak i padłem bez zmysłów na ziemię... Kiedy przyszedłem już do przytomności i otworzyłem oczy, nie mogłem zmiarkować, gdzie jestem. Z wielką trudnością zaledwie mogłem sobie przypomnieć, co się działo ze mną poprzednio. Niespokojnym wzrokiem oglądałem się dokoła, patrząc, czy niema gdzie kochanego wujaszka? Nie było go jednak; nie było ani jego, ani warsztatu; nie słychać było stuku młotków i zgrzytania pilników — przeciwnie, panowała zupełna cisza, tylko turkot jakiś dochodził moich uszu, niebardzo wyraźny, stłumiony. Zresztą była cisza grobowa — i izba sama, w której leżałem, podobniejsza była do murowanego grobu, aniżeli do ludzkiego mieszkania. Okno mieściło się wysoko, pod samym prawie sufitem, i dawało bardzo słabe światło; powietrze było wilgotne, przepełnione parą gorącą. Wśród tego zmroku dostrzegłem jednak moją matkę. Z zawiniętemu po łokcie rękawami, stała ona nad balją i prała; jakaś druga kobieta, której nie znałem wcale, pomagała jej przy tym. Dostrzegszy matkę, zawołałem cichym głosem: — Mamo! Przybiegła do mnie, zaczęła mnie serdecznie całować i rzewnie płakać. — Ty żyjesz, Józiu?! żyjesz, moje dziecko! — mówiła — a ja myślałam, że się już nie podniesiesz z tego łóżka, że twego głosu nigdy nie usłyszę... o biedna, biedna moja dziecino! sierotko moja kochana!... Pocałowałem ją w rękę i zapytałem nieśmiało: — Mamo! u kogo my teraz jesteśmy? — U nikogo, moje dziecko; jesteśmy u siebie, to nasze mieszkanie, mój Józiu. — Więc wyprowadziliśmy się już od wuja? — Zaraz, na drugi dzień, jak się to nieszczęście stało... Ach! zbójca! byłby cię zamordował! i tak niewiele już brakowało. Doktór nie robił żadnej nadziei. Ale, Bogu dzięki, odzyskałeś już przytomność, mówisz... — Mnie już lepiej; dużo mi teraz lepiej, mamo; jabym nawet wstał, ale nie mam siły. — Leż, leż, dziecko! — mówiła, — dopóki doktór nie powie, że już możesz wstać, leż Józiu. Spojrzałem na matkę: była bardzo wynędzniała i blada, tylko duże jej oczy błyszczały, jak węgle rozżarzone. — Wyglądała tak biednie, że pomimo woli przypomniała mi zmarłą niedawno ciotkę — i wnet przyszły mi na myśl wyrazy wpół-pijanego wuja: — „i tamta była suchotnica, i ty suchotnica, i ciebie niedługo na Powązki wywiozą...” Przypomniałem sobie te słowa i zląkłem się bardzo. Przed wieczorem przyszedł doktór, obejrzał ranę moją na głowie, zapisał lekarstwo i powiedział, że niezadługo będę mógł wstać. Mamę tylko ostrzegał i radził, żeby się szanowała, żeby nie mieszkała w takiej izbie wilgotnej, gdyż może sobie bardzo zaszkodzić. Gdy odszedł, zapytałem matki: dlaczego my w takiej stancji mieszkamy, kiedy doktór mówi, że jest szkodliwa. — Moje dziecko — odpowiedziała w pół z płaczem — podziękuj Bogu, że chociaż na opłacenie takiej nory mogę praniem zarobić; my jesteśmy teraz biedni, bardzo biedni... — Dlaczego? — zapytałem — przecież mama miała tyle pieniędzy... — Tyle pieniędzy!... powiadasz... prawda, że nie była to wielka suma, ale dla nas to rzeczywiście było „tyle pieniędzy”, że moglibyśmy z nich żyć jako tako... no, ale, na nieszczęście, pożyczyłam te pieniądze wujaszkowi... — Może on jeszcze odda... — Eh nie! już nie odda, niema co na to rachować, żeby kiedy oddał; szkaradny człowiek! niech mu Bóg naszej krzywdy nie pamięta... Od tego dnia, jak ciebie zranił, zaraz w tej chwili wyniosłam się z jego mieszkania; przenocowałam z tobą u sąsiadki, a nazajutrz, znalazszy to mieszkanie, kupiłam trochę gratów i przenieśliśmy się tutaj, do tej stancji... Dobrzy ludzie i sąsiadki namawiali mnie, żeby za twoją krzywdę pana szwagra do sądu zaskarżyć, ale nie chciałam. Na co? czy sąd powróciłby ci zdrowie? czyby powrócił te łzy, które wypłakałam nad tobą?!... Nie skarżyłam więc... ale o pieniądze tom się musiała przypomnieć. Poszłam do niego z ciężkim bólem w sercu, nie jak po swoją należność, lecz jak żebraczka po jałmużnę; a musiałam pójść, bo na twój ratunek nie szczędziłam, i lada dzień mogłam się ujrzeć bez grosza. Przyjął mnie pan szwagier bardzo grzecznie, tak grzecznie, jak nigdy. Myślałam, że go raz przecież sumienie ruszyło... że boleje nad tym, że ciebie tak szkaradnie skaleczył... Co do pieniędzy — powiada — i owszem, ja pani choćby zaraz zapłacę, tylko niech mi pani moje rewersy zwróci... — A ona, niby jego żona, odezwała się do niego: — tak, tak, dziś rodzonemu bratu wierzyć nie można; nie płać mężu, póki rewersu nie odbierzesz, bo potym drugi raz będziesz musiał płacić... Ja powiadam: dobrze, zaraz pójdę do domu i przyniosę te papierki. — Owszem, owszem — odezwał się pan szwagier — niechno pani przyniesie; zaraz zrobimy rachunek. — Pobiegłam prędko do domu i zaczęłam szukać. Pamiętam doskonale, żem schowała te kwitki do kuferka, na sam spód. Tego kuferka, oprócz mnie, nikt nie otwierał; przeszukałam raz, drugi i trzeci — napróżno. Wyjmowałam po kolei rzecz każdą, przetrząsałam, patrzyłam; ale gdzie tam! przepadło, jak kamień w wodę!... Gdzie się podziały? kiedy zginęły? kto je wykradł?... Trzęsłam się jak w febrze, bo moje dziecko, to był nasz cały majątek!... To była twoja nauka, lekarstwo na wypadek choroby, jedyny sposób do życia... Tu matka przerwała opowiadanie i zaczęła głośno płakać... ja leżałem na łóżku i czułem, że mi także łzy napływają do oczu... Biedna moja matka, taka dobra, taka poczciwa — i tyle cierpieć musi!... — Poszłam do niego zapłakana, zmartwiona; prosiłam, żeby poszedł ze mną do policji — do sądu — gdzie tylko chce; że ja go w urzędzie pokwituję ze wszystkich pretensji; że nawet opuszczę mu coś... byle mi tylko oddał, byle nas tak okropnie nie krzywdził... I wiesz ty, co powiedział mi na to? — odpowiedział: — moja pani, ja jestem człowiek fachowy, pracujący, mam swój warsztat i swoje kłopoty, po urzędach nie mam czasu się włóczyć, zresztą na co mi ten ambaras? Pani co innego: chcesz pani odbierać pieniądze, to się włócz po sądach, czasu przecież masz dosyć; ale, na mój rozum, to i sąd nie każe mi płacić, skoro niema dowodu, żem winien. — Zaczęłam płakać gorzko, przedstawiałam mu nasze położenie, ale na co się to zdało... Słuchać nie chciał; a potym wypchnął mnie za drzwi. — Idź, powiada, babo! idź, szukaj sobie sądu i sprawiedliwości! — Teraz zrozumiałam wszystko: zostaliśmy, moje dziecko, bez chleba, bez sposobu do życia... Niegodziwy człowiek!! — I mama nie szukała tych kwitków? — spytałem przerażony. — Gdzież ich miałam szukać? Tego wieczoru, kiedy cię niegodziwiec tak skaleczył, zabrałam cię do sąsiadki i nocowałam u niej, rzeczy nie zabierałam z sobą. Papiery pozostawiłam w skrzynce, gdzie zawsze leżały. — Przecież się ta skrzynka na klucz zamyka. — Dziecko jesteś! Cóż dla niego znaczy zamek? przecież on każde zamknięcie potrafi otworzyć... — To on więc?!... — Tak, on, on, mój Józiu, okradł nas, wydarł nam całe mienie, cały nasz grosz sierocy! Mówiąc to, matka objęła mnie za szyję, całowała i płakała tak gorzko, że słuchać było trudno. — Widzisz, Józiu — mówiła — teraz żyjemy z ciężkiej pracy: ja bieliznę biorę do prania, ale siły już nie mam, z każdym dniem słabsza jestem, na nogach się chwieję... Nie mogłem przez całą noc oka zmrużyć: myślałem ciągle o mojej biednej matce i postanowiłem, że jak tylko będę mógł już wstawać, to zaraz poszukam jakiego zarobku dla siebie. Szkoda mi będzie szkoły, ale opuścić ją muszę; za szkołę bo płacić trzeba, a ja powinienem robić coś takiego, za coby mnie jeszcze zapłacono. Modliłem się w cichości, aby Bóg pozwolił mi jak najprędzej wstać i wyjść o swoich siłach. Co będę robił? nie zastanowiłem się nad tym. Tylu chłopców pracuje i zarabia na kawałek chleba — dlaczegóżbym ja nie mógł? A gdyby mi trudno było wynaleźć inne zajęcie, to zrobię sobie dwa woreczki, pójdę nad Wisłę, nazbieram piasku i będę wołał po podwórkach: go! go! go! wiślanego! przecież i takim sposobem ludzie zarabiają... Po tygodniu wstałem, ubrałem się i mogłem wyjść z domu. Jedna myśl mnie zajmowała tylko: znaleźć zajęcie! zarobek! I nic dziwnego: biedna moja matka nie mogła tak ciężko pracować; widziałem, jak staje się coraz smutniejszą, coraz słabszą. Wyszedłem na miasto, gapiłem się po ulicach, rozglądałem, namyślając się, kogobym o robotę poprosił — i tak doszedłem aż do mostu. Wciąż miałem na myśli roznoszenie piasku, udałem się więc nad Wisłę, chcąc wypatrzeć, skąd chłopcy piasek biorą. Kiedy tak rozglądałem się wkoło, przypatrując się berlinkom i statkowi parowemu, który świstał, jak kolej żelazna, uczułem, że ktoś uderzył mnie w ramię i zawołał: — A ty raku! co tu robisz? Obejrzałem się i spostrzegłem Jaśka, tego właśnie kocmołucha, który u mego wujaszka był w terminie. — Co robię? — odrzekłem — nic, tak sobie, patrzę. — To cię widać wypędzili ze szkoły, kiedy, zamiast siedzieć nad książką, łazisz tutaj... — Nie, mój Jasiu, nie wypędzili, ale sam przestałem chodzić. — Nie podobało ci się? masz rację!... to jest głupia robota!... — Owszem, podobało mi się; ale... nie mam czym płacić... — Nie masz czym płacić? to także masz rację, bo i ja także nie mam czym płacić. Takich porządnych ludzi, to, powiadam ci, pełny świat; i z tych niby to panów, co się rozbijają dryndami, połowa nie ma czym płacić!... Ale mnie to trochę dziwno. Ty miałeś przecie matkę, i ona nie była bez grosza, bo sam widziałem, jak mojemu staremu, niby majstrowi, — niech go drzwi ścisną! — pożyczyła. Opowiedziałem Jaśkowi smutną naszą historję, opowiedziałem ze wszystkiemi szczegółami i rozpłakałem się przytym. Jasiek słuchał uważnie, kiwnął kilka razy głową i rzekł: — Ho, ho, mój kochany! jego to sprawka; ma się rozumieć, że on te kwitki zabrał, a że były zamknięte, to cóż to znaczy? Wam głupim to się zdaje, że zamek to mur; ja, choć nawet nie czeladnik, a ci każdy zamek, choćby angielski, lada goździem otworzę — tylko trzeba wiedzieć jak; a stary! ho! ho! jemu żelazna kasa fraszki! Przecież ja przy nim robiłem, to wiem... Co ja się zamków naotwierał! żebym choć tyle groszy miał w kieszeni... — Jakto? więc ty kradniesz?! — Głupi jesteś! co innego jest kraść, co innego zamki otwierać; pierwsze należy do fachu złodziejskiego, a ja przecież byłem terminatorem ślusarskim... — Byłeś? ja myślałem, że jesteś jeszcze. — Nie, teraz mam inną posadę... — Ty posadę? — No, tak; jestem sobie konduktorem!! — Konduktorem?! od kolei? czy może od tramwaju? — Od świeżego powietrza, hulam sobie!... Stary chciał mnie bić, więc mu powiedziałem, że jest łajdak i uciekłem od niego, i tymczasowo jestem bez posady; ale to bajki, znajdę takich majstrów dosyć; robotę znam tak dobrze, jak czeladnik, a oprócz pożywienia i szturchańców, innej pensji nie biorę; ja nie zginę; idzie mi o ciebie. I cóż ty myślisz robić z sobą? — Nie wiem; chciałbym, w najgorszym razie, piasek nosić... Jasiek wybuchnął śmiechem. — Ty!? do piasku? z temi wybielonemi rękami? jesteś ciekawy mebel! — Dlaczego? — To nie dla ciebie, nie dasz rady... trzeba czego innego poszukać... Ja ci coś znajdę, a wiesz dlaczego? dlatego, że cię lubię. Kupiłeś sobie moje serce za szóstaka. Pamiętasz, żeś mi dał szóstaka na bułki? Honorowy człowiek o takich interesach nie zapomina, a ja jestem człowiek honorowy... Słuchajno — rzekł po chwili namysłu — czyś ty kiedy widział jakiego pana co ma zegarek? — Widziałem... — A czybyś potrafił wyciągnąć mu taki zegarek z kieszeni? — O nie! nie! tego nie umiem i nie chcę! — Wierzę ci, odrazu poznałem, żeś głupi; a do takiego interesu trzeba mieć rozum. Wiesz co, że i ja jestem na to głupi, i pytałem cię tylko tak, dla żartu. Uważasz, że jestem człowiek poczciwego serca, ale to do rzeczy nie należy. Przedewszystkim trzeba myśleć o twojej posadzie. Przyjdź jutro w to samo miejsce i o tej samej godzinie, to ci coś powiem; bo przecie z rękawa posady nie wytrząchnę. Podziękowałem Jaśkowi — a nazajutrz stawiłem się nad Wisłą. Jaśka jeszcze nie było; sądziłem, że może zapomniał i że już całkiem nie przyjdzie, lecz niebawem zjawił się, uśmiechnięty, wesoły, z papierosem w ustach. — Jak się masz? — zawołał zdaleka — jesteś punktualny, jak zegar, za co nie minie cię nagroda: będziesz od jutra redaktorem «Kurjera!» — Redaktorem? ja!? — zapytałem zdumiony. — Ty, cóżeś tak oczy wytrzeszczył? myślisz, że to wielkie rzeczy?... bierze się sto Kurjerków pod pachę i roznosi od domu do domu. Potrafisz? — Potrafię. — A widzisz! za to będziesz brał grube pieniądze, a oprócz tego, jak będziesz regularnie nosił, to ci każdy z twoich państwa da co pierwszego na piwo. Powiadam ci, że to procentowy urząd! trochę szkodliwy na buty, ale dla oszczędności można chodzić boso. No! namyślaj się: chcesz, czy nie chcesz?... — Chcę — odrzekłem. — Masz psie szczęście! rodziłeś się widać w czepku, a może nawet w starym cylindrze... Widzisz, ja mam tam znajomego Antka, on już jest trzy lata takim redaktorem od noszenia Kurjerów; starszy, co jest nad wszystkiemi chłopakami, bardzo go lubi, a jak który chłopak ucieknie, albo jak jakiego wypędzą, to Antek stara się sam o nowego. Właśnie rozmawiałem z nim wczoraj i powiedział mi, że cię weźmie. Idźmy zaraz!... Poczciwy Jasiek! Na drugi dzień już z paką Kurjerów przebiegałem ulice, wdrapywałem się na drugie i trzecie piętra. Trudno mi było z początku, okropnie trudno. Trzeba się było wypytywać stróżów, gdzie każdy lokator mieszka; ale po tygodniu już znałem wszystkie schody na wylot, po ciemku mogłem wszędzie trafić. Wprawiłem się do tej roboty, boć do każdego zatrudnienia można się przyzwyczaić; a wolnym czasem, w święto, brałem się do swoich książek, które mi jeszcze jako pamiątka po szkole pozostały, i powtarzałem, co mnie nauczono. Mama z początku gniewała się na mnie za to, żem bez jej wiedzy i pozwolenia taki nieszczególny wyszukał sobie zarobek; ale jak na pierwszego przyniosłem kilkanaście rubli do domu, przycisnęła mnie do piersi i ucałowała. Czułem wtenczas, że jej łzy gorące spadają mi na twarz. Zarobek mój bardzo się przydał mamie, bo z prania utrzymanie było ciężkie, a ona biedna nie miała zdrowia. Nic a nic już zdrowia nie miała. Bywało, rankami skarży się na zimno, choć w stancji, że się ciągle ogień palił, było gorąco, jak w piekle; a wieczorami to ją znowuż wrzucało w gorączkę, że chciała oba okna otwierać i otwierała nieraz, chociaż z ulicy wiatr ciągnął ostry... Biedna, biedna matka! co ona nacierpiała, co namęczyła się na tym świecie! i za co? Za co?... Czy zrobiła ludziom co złego? czy skrzywdziła kogo?... Nieraz w nocy, gdy mnie jej kaszel przebudził, myślałem: dlaczego jednym ludziom drzwiami i oknami szczęście idzie, a drugim ciężko, jak z kamienia?... Ale któż mi na to odpowie?... Wszakże na wszelkie pytania, jakie kiedykolwiek zadawałem ludziom, słyszałem tylko jedną jedyną odpowiedź: — Głupi jesteś! Jakby namówili się z sobą — i tu, i w naszych stronach, wszyscy odpowiadali jednakowo, tak jednakowo, że aż się serce krajało. Smutno na świecie, a jak dla mnie, to jedynym pocieszeniem, jedyną radością w tym smutku, była moja matka. Ona miała zawsze dla mnie dobre słowo, ona była mi życzliwą opiekunką: to też kiedy jej na zdrowiu lepiej było, kiedy uśmiechnęła się czasem przy święcie, gdyśmy trochę za rogatki wyszli, to mi serce rosło z radości. Chodziliśmy najczęściej ku Wilanowu, a gdy się matka zmęczyła, siadaliśmy oboje przy drodze na trawie, patrzyliśmy na żyto, na wąsate kłosy jęczmienia, które chwiały się i kłaniały ciągle... i przypominała nam się wówczas cicha wioska rodzinna, hen, hen daleko... nasz biały domek na folwarku, gdzieśmy z nieboszczykiem ojcem mieszkali, tłusty konik, dwie krówki graniaste, a nawet pies kudłaty, z którym tarzałem się po dziedzińcu... Przeszło wszystko, jak sen; grób ojca pewnie już się zapadł na cmentarzu; nasze ciche życie smutkiem zatrute; ostatni grosz zły człowiek zabrał... i dlaczego? dlaczego? dlaczego?! Upływał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, ja trzymałem się miejsca, a biedna moja matka coraz bardziej zapadała na zdrowiu. Bywało, dzień, dwa leży, wstać nie może. W tym domu był stróż Michał, który miał żonę bardzo poczciwą kobietę. Ona to odwiedzała matkę moją chorą, ona gotowała jeść i zapłaty żadnej nie chciała brać za to, taka była dobra. Kiedy już Michałowa widziała, że z matką bardzo źle, sprowadziła zakonnicę. Siostra miłosierdzia potrafiła jakoś wyperswadować matce, że jej najlepiej będzie w szpitalu, że tam znajdzie wygody i lekarstwa. Usłuchała matka moja tej rady, i zawieźliśmy ją do Dzieciątka Jezus. Nie mam serca opisywać, jak dalej było i co było; dość, że zostałem sam na świecie, sam jeden, sierota! nie miałem ani się przed kim poskarżyć, ani użalić; nikt nie uśmiechnął się do mnie; nikt tak przychylnie, tak słodko, jak ona, nie spojrzał. Za trumną szedł tylko stróż Michał i ja; Michałowa pozostała w domu, bo musiała bramy pilnować... Tego dnia było szaro, mokro, błoto na ulicach, deszcz padał przenikający, drobniutki: ulice były dość puste, bo na taki czas ten tylko wychodził, kto musiał. Jednokonny karawan wiózł trumnę matki na cmentarz, a karawaniarz tak konia popędzał, żeśmy ledwie mogli zdążyć z Michałem za trumną... Pomyślałem sobie: jak to dobrze na świecie: jak bogaty umrze, to go wiozą krok za krokiem, powoli, jak gdyby mu chcieli przydłużyć ten pobyt na ziemi; z biedakiem zaś, z takim, który dużo przecierpiał, lecą jak na jarmark, aby prędzej zakopać w grobie, gdzie znajdzie nareszcie odpoczynek i wytchnienie... Znalazła go też i biedna moja matka, znalazła pod mogiłą, którą grabarze usypali naprędce. Ja nie płakałem nic a nic, patrząc na to, tylko mię tak coś ściskało w gardle, tak mnie coś dusiło, żem nie mógł ani słowa wymówić, nawet pacierza na grobie. Stałem tylko, jak słup drewniany, i nie wiem jak długo byłbym tak stał na miejscu, ale Michał wziął mnie za rękę i powiedział: — Chodź nieboraku! nieboszczki nie wskrzesisz: niech odpoczywa z Bogiem... Poszedłem. Weszliśmy do jakiejś bawarji pod cmentarzem, gdzie Michał kazał dać piwa. Chciwie pochwyciłem kufel, bo mnie coś w gardle paliło; myślałem, że się ochłodzę... Michał pił dużo i gadał jeszcze więcej, a jakeśmy wracali do domu, to nie był bardzo pewny na nogach. Poczciwy człowiek przyrzekał mi, że mnie nie opuści w zmartwieniu, że u niego w stancji kąt dla siebie znajdę i łyżkę strawy... Nie kłamał: dawał mi kąt i pożywienie za niewielkie pieniądze, i zawsze mi powtarzał, że bieda biedę wspierać powinna. W parę tygodni po pogrzebie matki była bardzo ładna pogoda i święto. Po ulicach roiły się tłumy ludzi wesołych, wystrojonych, śmiejących się niewiadomo czego — śpieszyli oni na spacery, nad Wisłę, za miasto... Poszedłem i ja Alejami, Solcem, nad brzeg Wisły... Poszedłem ot tak, bezmyślnie, za drugiemi, bo nie miałem co robić i nie miałem się gdzie ze swoim smutkiem podziać... Chodząc tak po nad brzegiem, zobaczyłem Jaśka. Siedział na bulwarze, nogi spuścił nad wodę i ryby łapał na wędkę. Zbliżyłem się do niego. — Jaśku — rzekłem zcicha — jak się masz?... — Cicho, cicho, — rzekł — nie przeszkadzaj!... widzisz, że łapię łososie, takie, co pół kopy na funt... ale — dodał po chwili — coś tak spasował? wyglądasz, jak śledź dwugroszowy, panie redaktorze! — Zmartwienie mam — odrzekłem — matka mi umarła... Janek przestał się śmiać. — Umarła... — rzekł, kiwając głową, — umarła... ha... to i lepiej!... — Lepiej? — spytałem zdziwiony. — O ty raku, raku! — odpowiedział z dziwnym jakimś uśmiechem, — cóż to ty sobie myślisz, że śmierć to zły interes?... Milczałem. — Procentowy interes, bo tam pod ziemią zupełnie inny porządek... Komornego się nie płaci, ubrania nie drze, a i taki — dodał, wskazując ręką — nie okpi i nie skrzywdzi... — Kto? — Nie widzisz go, twego wujaszka, jaki wystrojony, z żoną i jakiemiś facetami siada do łódki. Na Kępę sobie jadą, na zabawę... Bodajeś się zabawił na samym dnie Wisły, szubieniczniku!... Nie żałuj matki, jej tam lepiej... Mieszkałem ciągle u Michała i przyjaźniłem się z Jaśkiem, który na wielkiego pana wyszedł, bo nareszcie został czeladnikiem. Dobry to był chłopak, poduczył się nieźle czytać, pisać i rachować, miał lepszy przyodziewek, wyglądał porządnie. Ja wciąż nosiłem Kurjery. Czasem w święto chodziłem z Jaśkiem na Powązki; rozmawialiśmy wtedy o mojej matce; on mi zawsze mówił, że jej tam lepiej — i pewnie miał rację. Przestałem też matki żałować, choć myślałem o niej ciągle, i zawsze co rok dawałem na mszę za jej duszę. Jednego ranka przyszedł stójkowy i kazał mi iść do cyrkułu. Zląkłem się bardzo, chociaż nie zrobiłem przecież nic złego... ale jak wołają trzeba iść — więc poszedłem. Tam zaprowadzili mnie do jednego pana, co miał surdut z żółtemi guzikami i siedział przy stole, założonym mnóstwem papierów. Przychodzili tam różni panowie, panie, żydzi — dużo narodu, a ja stanąłem sobie na uboczu i czekałem. Nareszcie ten pan zawołał: — Kowalkiewicz Józef! jest? — Jestem, proszę pana, — odrzekłem. — Mój kochany, ty jesteś niemiec... — Ja niemiec? — Czegóżeś tak oczy wytrzeszczył? juścić niemiec; wiadomo przecież, że kto niemiecki poddany, to niemiec. Paszport twój wyszedł, więc albo się postaraj o prolongację, albo sobie jedź do swego kraju. Żebyś mi to w trzy dni załatwił! rozumiesz? Nie rozumiałem ani słowa, ale odpowiedziałem, że rozumiem i wyszedłem. Rewirowy, który był przy tym obecny i jednocześnie wychodził z kancelarji, wytłómaczył mi dopiero, że pókim był mały, to byłem zapisany w paszporcie matki, a jak matka umarła, to mi dali paszport osobny, a że już wyszedł, więc trzeba nowego. Powiedział mi też, że o taki paszport trzeba prosić jakiegoś niemieckiego konsula i wskazał, gdzie ten konsul mieszka. Nie mogłem sobie tego wymiarkować, co to jest konsul i do tego niemiecki? myślałem, że jaka osoba; tymczasem, jakem tam przyszedł, przekonałem się, że to wcale nie osoba, lecz cyrkuł taki, jak nasz. Tak samo tam panowie siedzą i paszporty piszą, tylko, że gadają ciągle po niemiecku, że ich zrozumieć nie sposób. Znalazł się jakiś pan, co się ze mną po ludzku rozmówił, ale paszportu dać nie chciał i kazał mi jechać napowrót tam, gdziem się urodził, do tej samej wsi. Nie mogłem zrozumieć, co mu to przeszkadza, że ja u Michała mieszkam i Kurjery roznoszę; alem zdobył się na odwagę i powiedziałem, że nie mam żadnego interesu w tamte strony jechać. Krzyknął na mnie: — Jakto nie masz?! do wojska masz iść! czas na ciebie!... Do wojska!... W jednej chwili przypomniał mi się mój biedny ojciec, — przypomniało mi się, jak znosili go z woza z nogą obwiązaną w gałgany, jak mu potym urznęli nogę... W twardej, smutnej doli, człowiek zapomina płakać; więc i ja też nie zapłakałem, tylko zapytałem spokojnie: — Proszę pana, dlaczego ja mam iść do wojska? Spojrzał na mnie, ramionami wzruszył i rzekł: — Głupi jesteś, mój chłopcze. Tyle jest «pamiętników roznosiciela». Jakie są dalsze losy ich autora, nie wiem. Może się znajdzie niezadługo w Afryce i zdobywać będzie nowe terytorja dla wielkiej niemieckiej ojczyzny... Może padnie, ugodzony nożem murzyna, a może też zginie z pragnienia i gorączki pod ognistym pocałunkiem afrykańskiego słońca, może, konając gdzie daleko, wśród obczyzny, zwróci zamglone oczy w niebo i stygnącemi ustami jeszcze zapytywać będzie: — dla czego? i za co? — Ale któż mu na to pytanie odpowie?!
Nauczycielka nigdy więcej nie dalą znaku życia itd. Ojciec oczywiście nie dał mi ani 1 pln. A mnie nie było stać na wyjazd i studia. Zrozpaczony chodziłem jak duch. Byłem u nauczycielki która mi pomogła. Niejako żebrząc o pomoc. Wiele kierunków które jako tako mnie interesowało nie zostało utworzonych.
Dzień bardzo poważny problem uniemożliwiający mi normalne życie i normalne jakiekolwiek funkcjonowanie w społeczeństwie. Dlatego też zmuszony jestem napisać to, gdyż psychicznie nie jestem w stanie udać się do lekarza z prośbą o skierowanie mnie do odpowiedniego specjalisty. Nie jestem w stanie nawet dzwonić, gdyż zbyt ciężko jest mi się wysłowić i opowiadać o tym co mi razu zaznaczę, że nie piję alkoholu i nie biorę narkotyków, nigdy nie miałem z tym żadnego problemu, w przeszłości nie miałem problemu z alkoholem, a narkotyków nigdy nie brałem. Nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy fizycznej, nigdy nikogo nawet mocniej nie uderzyłem, nawet jak sam byłem krzywdzony fizycznie i psychicznie w różnych sytuacjach. Czy nikogo nie skrzywdziłem psychicznie - uważam, że nie, ale mogę o tym nie wiedzieć i nie zdawać sobie lutego 2009 roku odeszła z domu moja mama i zostawiła mnie z dziadkami - rodzicami mojego ojca, moim ojcem i wujkiem, jego bratem. Mieliśmy się wyprowadzić razem i mieszkać w domu moich dziadków, jej rodziców, którzy zmarli. Stwierdziła jednak nagle, że po prostu wyprowadzi się sama i mnie zostawi. Na odchodne powiedziała mi, że jak będę miał pracę i pieniądze, to mogę przyjść. Nie miałem z nią od tamtego czasu żadnego, najmniejszego nawet kontaktu. Od tego również zaczęły się pogłębiać moje poważne problemy z psychiką. 2 lata temu umarła moja babcia i aktualnie mieszkam w domu z trzema mężczyznami, w domu, który od dawna nie miał remontu wizualnego, co też strasznie odbija się w mojej głowie tym, że niesamowicie dziwnie to wszystko wygląda. No bo co ludzie pomyślą o takiej sytuacji. Patologia, dziwactwo, alkoholizm, nie wiadomo co jeszcze. Pomijając już nawet fakt, że mój ojciec jest alkoholikiem, jedyne szczęście w tym, że lekkim, czyli że pije tylko piwo przeważnie i nie używa przemocy fizycznej. Jego brat jest kompletnie nie ogarnięty życiowo w tym sensie, że zna się wyłącznie na komputerach i jest w tym temacie ekspertem i potrafi sobie sam zrobić kanapkę czy odgrzać pizzę z mrożonki. Jest to rodzina robotnicza, praktycznie cała, co również odbija się w mojej głowie wstydem przed praktycznie całym światem, bo wydaje mi się, że to widać na każdym kroku. I teraz jak ktoś taki jak ja może próbować nawet z całych sił żyć normalnie, kiedy nawet poznając jakąś dziewczynę i przyprowadzając ją do domu można być nawet Dalai Lamą, a świat nie działa przecież w ten sposób, że wszystko będzie dobrze. Do tej pory spotkałem tylko jedną taką dziewczynę, która jako jedyna to wszystko zrozumiała i chciała jakoś pomóc, zabrała mnie ze sobą do Anglii, pomogła znaleźć pracę i jakoś spróbować zacząć żyć. Nie dało się. Moje traumy pojechały za mną. W końcu nie wytrzymała tego również i ona. Prawdopodobnie wszyscy w tym domu mają podobny problem do mojego przez całe życie, a tylko ja nabyłem jakoś na tyle inteligencji, żeby interesować się szerokim zakresem tematów, w tym psychologią, żeby dojść samodzielnie do wniosków, że coś jest ewidentnie nie tak i nie jest to wina mojego postrzegania czy wmawianie sobie. W zasadzie, to swoje korzenie to ma w podstawówce, gimnazjum i liceum. Byłem drugim rocznikiem reformy gimnazjalnej w jednym z gorszych gimnazjów w mieście w latach 2000-2003. Podstawówka też gorsza, liceum tak samo. Niestety nikt nie nauczył mnie w domu, żeby walczyć o swoje, zawsze mnie powstrzymywali od zdobywania i ambicji. Tego nauczyłem się dużo, dużo później jak już miałem poważne problemy z komunikacją z innymi ludźmi, ale starałem się to przezwyciężać. Efektem tego było to, że miałem strasznie ciężko w szkołach, na studia wcale już nie starałem się iść, bo wiedziałem, że tego nie wytrzymam absolutnie. Nie mogłem normalnie zdobywać wiedzy, bo każdy dzień był dla mnie katorgą. Wyżywali się na takich jak ja, bo nie byłem jedyny, dosłownie wszyscy, z nauczycielami włącznie. We wszystkich trzech szkołach. Zacząłem chorować. Przechodziłem przez reumatoidalne zapalenie stawów, z którym borykam się do dzisiaj, zapalenie twardówek oczu, torbiel oraz częste zapalenia oskrzeli i anginy. Finalnie po powtórzeniu pierwszej klasy, chciano mnie zostawić w drugiej klasie po raz drugi, więc musiałem opuścić liceum i uzupełnić w innej placówce kształcenia, ponieważ grono pedagogiczne stwierdziło, iż kupuję sobie zwolnienia lekarskie, żeby nie chodzić do szkoły. Bardzo dużo pomagała mi moja pasja. Gdyby nie to, to pewnie już około 10 lat temu popełniłbym samobójstwo. Braki w wiedzy zacząłem uzupełniać samodzielnie. Sam uczyłem się potem historii, czytałem o psychologii, muzyce, sztuce, interesuję się tymi dziedzinami najbardziej. Ja mam poważny problem w głowie. Mam problem z poznawaniem ludzi, mam problem z komunikacją, czasami to mi się wydaje tak jakbym dosłownie słyszał cudze myśli jak idę gdzieś, gdzie są ludzie. A im więcej ludzi jest dookoła, tym bardziej mi się w głowie przewraca, bo naprawdę tak jakbym słyszał myśli tych wszystkich ludzi w głowie. Dostaję wtedy zawrotów, drgawek, ciężko mi się opanować, i wydaje mi się że wszyscy to widzą i mają mnie za jakiegoś psychola. Nie wiem jaki mam wtedy wyraz twarzy, nie mam pojęcia czy coś robię dziwnego. Jak jestem z kimś, kimś znajomym, to to jest 2 razy mniejsze, daje się wytrzymać, ale jak jestem sam to jest najgorzej. Jak siedzę w domu to mi się wydaje, że ja dosłownie słyszę myśli sąsiadów, jak muzykę puszczam, że sobie myślą o mnie ale powalony, ale nierób, ale dziwadło, kiedy on dorośnie, ale coś tam. Mam wrażenie, że jakieś dźwięki dochodzą z mojego domu i się z tego śmieją sąsiedzi. Jak dziadek głośniej coś mówi przy otwartych drzwiach albo na podwórku, to dostaję trzęsawki. A jak jadę z dziadkiem do lekarza czy gdziekolwiek to już w ogóle mam traumy, wtedy na pewno wyglądam dziwnie i się dziwnie zachowuję. Nie wiem. To już doszło do takiego momentu, że ja tylko czekam i szukam dobrego sposobu, żeby to zakończyć. Bo ja nie mogę wytrzymać sam ze sobą. To mnie wykańcza kompletnie. A problemów z samoakceptacją nie mam jako takich. Nie jest to moją winą. Absolutnie nie chcę tego. Chciałbym się w końcu z tego wydostać i żyć normalnie. Mieć pracę, założyć rodzinę, spełniać marzenia, realizować plany. Żyć normalnie. Tak jak chcę. Bardzo potrzebuję pomocy, ponieważ nie poradzę sobie z tym sam. Próbowałem wiele moim dziadkiem też już nie mam kompletnie sił. Co chwila go coś boli, co chwila coś, a lekarze mają nas centralnie w poważaniu. A bynajmniej ja tak to widzę. Ja ledwo daję radę zadzwonić żeby go zapisać, no i traktują tak jak usłyszą... Słyszą debila, któremu język więdnie, to i po co mają się wysilać jak im nikt nic nie zrobi. Próżno mi szukać opieki jakiejś czy czegoś. Już ile razy chciałem iść się dowiedzieć chociaż o pielęgniarkę czy coś, nie ma mowy, jak by zobaczyli mnie i usłyszeli jak gadam, to nie ma nawet sensu, szkoda pieniędzy na bilety. Ja się tak zacinam przy załatwieniu czegokolwiek że ciężko jest cokolwiek zrozumieć, do tego jeszcze mnie telepie. No to komu mają pomagać. Jak nikt nic im nie zrobi jak nic nie zrobią. Nie wydrze mordy, nie zrobi afery. A ja sam nie daję już rady się nim opiekować. Muszę robić zakupy, kupować wszystko, myśleć za wszystkich, załatwiać, i ciśnienie mam 160/100, a na dodatek muszę pić kawę litrami, żeby utrzymać przytomność, bo chyba to wszystko zabiera mi całą energię. I tylko przyjaciel mi powtarza że muszę coś zrobić, muszę coś, bo się wykończę i zostanę w biedzie. Ja nie mogę nic zrobić. Nieważne jak bardzo bym nie chciał, jak bardzo bym się nie zmuszał, czego bym nie próbował stosować, autohipnozy, tricków psychologicznych, różnych patentów, jak już zrobię coś, zdobędę się pójść i załatwić, wychodzi tak jakby mi ktoś żelazkiem w głowę potraktował. Dlatego nie mam pracy tyle czasu, dlatego tak wszystko jest i ja nawet sobie nie wyobrażam jak ja pracodawcy wytłumaczę ten życiorys. Zero doświadczenia, jedyne moje doświadczenie to tworzenie muzyki, jak wytłumaczę tak jak tutaj, no to Panie, no jak to. Jak jeszcze dopóki tylko mi się wydawało że ja się zachowuję debilnie i coś tam gadam czy coś, to jeszcze jakoś szło, ale jak wyszło że rzeczywiście tak jest i rzeczywiście o mnie gadają, że ja jestem jakimś idiotą a nie kimś normalnym z dużą wiedzą czy coś, no to tak jakby mi ktoś mózg w imadło wkręcił. I ja nie mam na to wpływu. Jedna część mojego mózgu mówi nic to, spoko, da się, robić, jest ok, będzie ok, a druga część robi mi projekcje niemego tłumu ludzi, którego myśli ja słyszę i generalnie mówi nie, nie będziesz żył, nie możesz i koniec, Ty bandyto, Ty nierobie, ale to jest nieogarnięty debil, patrzcie jaki idiota, na gangstera się zgrywa, muzyka udaje, wkręcił sobie szopena. Prawdopodobnie to moja podświadomość, jak sobie słuchałem różnych nagrań z autohipnozy i wpływu na podświadomość, to często nie mogłem wysiedzieć, robiło mi się strasznie niedobrze, zaczynało mnie wszystko swędzieć i drętwieć i nie mogłem się skoncentrować, bo zamiast mojej wizualizacji pokazywały mi się obrazy kpiny ze mnie, tak jakby sama moja podświadomość miała mnie za debila i się ze mnie nabijała, najgorzej było przy nagraniach na zmianę życiową, na modyfikacje w podświadomości, zmiany schematów zachowania, nie mogłem dotrwać do końca nagrania. Nie mam nad tym kontroli, to jakby robiło co chce i miało własną tak od lat. jest mój krzyk o mailowy do mnie [email protected]
2.37. Godzina, która odcisnęła piętno w życiu Amelii. - Przebudziłam się, czując rękę Kuby w moich majtkach. Zmuszał mnie do masturbacji, pobudzał seksualnie, mimo że nie wyrażałam na to zgody. To było dla mnie tak stresujące, że nie byłam w stanie krzyknąć - opowiada. - Próbowałam zareagować i wyjąć jego rękę, ale
Chłopak na pewno na 100% sam się nie domyśli. Zrób dokładnie tak jak pisały Dziewczyny przede mną. Powiedz mu wprost, delikatnie, bez zbędnych szczegółów. Powiem Ci sytuacje z mojego życia wziętą. Miałem dziewczynę, z którą na początku wszystko było cudownie, seks itd. Po pewnym czasie, zupełnie z dnia na dzień ona odmawiała mi wszystkiego. Tak jak jednego dnia miała ochotę na wszystko, tak zupełnie kolejnego ni stąd ni z owąd nawet gdy padło słowo "seks" to następowała natychmiastowa zmiana tematu. Próbowałem z nią wiele razy rozmawiać, nigdy rozmowa nie przynosiła skutków, ona zamykała się w sobie i koniec. Podejrzewałem wszystko, to że byłem słaby, to że jej się nie podobało, to że może ma jakąś traumę, no po prostu wszystko. Powiedziała mi, że przyjmuje tabletki antykoncepcyjne, no więc ja poszperałem w internecie, popytałem i dowiedziałem się, że tabletki te mogą powodować całkowite odrzucenie od seksu i spraw intymnych. Okej, pytałem się jej czy to może być od tabletek i otrzymywałem odpowiedź "nie wiem, może". I wyobraź sobie przez ponad rok byłem z nią, bez seksu, bez nawet pocałunku większego, nie rozmawiałem z nią o tym, bo wiedziałem, że nie chce, nie namawiałem, po prostu czekałem cierpliwie, aż to minie. Rozmawiałem z nią, by skonsultowała tę sprawę z ginekologiem, on przecież zmieniłby jej tabletki, ale ona się zapierała, że nie i koniec, więc ja nie naciskałem więcej. Cierpiałem, ale nie okazywałem jej tego. Wiadomo, że (oczywiście nie zawsze) jeżeli w związku nie ma seksu, to ten związek ma bardzo dużą szanse na rozpad. Czas mijał, nic się nie zmieniało, ja podświadomie się "odkochiwałem", coraz mniej dbałem o moją dziewczynę, to wszystko działo się samo. Któregoś razu moja dziewczyna postanowiła otworzyć się przede mną i powiedzieć mi prawdę. Spodziewałem się wszystkiego, ale proszę sobie wyobrazić, nie chciała ze mną współżyć nie dlatego, że tabletki, ale dlatego że jej się nie podobałem z wyglądu, nie pociągałem jej. Nóż w serce, to ja przez ponad rok, martwiłem się o nią, martwiłem się że coś z nią nie tak, że może ma jakiś poważny problem. Wyobraź sobie droga Martezjo jaki to był dla mnie koszmar, przez ponad rok żyć w niewiedzy, nieświadomości dlaczego tak się dzieje. Moja już eks dziewczyna nie chciała mi tego mówić, bo bała się że ją zostawię z tego powodu. Pasowało jej, że to wina tabletek i miała spokój. Po prostu mnie okłamywała. A prawda jest taka, że przez cały czas ona miała taką samą ochotę na seks, ale nie ze mną, bo jej się nie podobałem. Martezjo, proszę nie popełniaj błędu mojej dziewczyny, nie trzymaj swojego chłopaka w niepewności. Uwierz mi, że to może skończyć się tylko rozstaniem. Jeżeli uważasz, że Twój chłopak jest godny Ciebie, kochasz go, a on Ciebie, ufasz mu bezgranicznie to powinnaś mu powiedzieć, bo on teraz tak samo jak ja kiedyś siedzi i myśli co mogło się stać, że tak się zachowujesz. Jeżeli zależy Ci na nim i chcesz z nim spędzić życie, powiedz mu o Twoim problemie. Wiem, że "łatwo Ci mówić", rozumiem to, decyzję podejmij sama, ja chciałem Ci tylko pokrótce przedstawić sytuację z "drugiej strony", ze strony chłopaka, co czuje, co myśli i jak kończą się takie sytuacje. Życzę Wam wszystkiego dobrego, mam nadzieję, że będziecie żyć długo i szczęśliwie, a Twój chłopak będzie Cię kochał i wspierał. Pozdrawiam!
5mJKoI.